Nie możesz czuć się kibicem Widzewa, jeśli kiedykolwiek go skrytykowałeś – tak uważa jego wielu sympatyków.
Do opisania tego przypadku skłoniły mnie wpisy sympatyków Widzewa w social mediach. Właściwie one przelały czarę, może nie goryczy, lecz na pewno rozczarowania, jak zmienia się kibicowanie. Z dzieciństwa pamiętam hasło: “kto nie z nami, ten przeciw nam”, czyli albo popierasz partię, albo jesteś jej wrogiem, jeśli ośmieliłeś się czasami mieć inne zdanie lub choćby wątpliwości. Dziś podobnie jest w kibicowskim otoczeniu Widzewa. Nie daj Bóg skrytykować klub, piłkarzy czy trenera, a już część fanów uważa cię za kibica ŁKS-u, czyli najgorszego wroga.
Bartłomiej Derdzikowski, dziennikarz “Gazety Wyborczej” poprosił na Twitterze o pomoc w kupnie biletów na niedzielny mecz z Lechią Gdańsk, pierwszy po powrocie do ekstraklasy. Szuka ich dla kibiców, którzy mieszkają w USA, a przy okazji wizyty w Polsce chcieliby zobaczyć mecz ukochanej drużyny. Odzew był duży, mimo że miejsce na widzewskim stadionie to w dzisiejszych czasach rarytas. Były jednak takie wpisy:
Ręce opadają, gdy czyta się coś takiego (tu przychodzą do głowy przymiotniki). Bartek Derdzikowski był pierwszym dziennikarzem, któremu w czasach “widzewskiej smuty” odebrano akredytację za krytykę tego, co Sylwester Cacek i jego ekipa robili z Widzewem. Pamiętam, jak zostałem zaproszony do klubu przez właściciela (byłem wtedy kierownikiem działu sportowego “GW” w Łodzi). Słuchałem, jak będzie wspaniale, mimo że już były widoczne pierwsze oznaki kryzysu. Ilu sponsorów czeka za rogiem, że łódzkie formy chcące wesprzeć drużynę, są za biedne, itp. Gdy po 55 minutach zapytałem, jaki jest powód mojej wizyty, usłyszałem takie pytanie: “Co trzeba zrobić, żeby Derdzikowski przestał pisać o Widzewie”. Odpowiedziałem, że się nie da, bo Derdzikowski Widzewem będzie się zajmował. Niedługo po tym do redakcji przyszło pismo o odebraniu akredytacji.
Bartłomiej Derdzikowski Widzewem dalej się zajmował, a mecze opisywał siedząc wśród kibiców, bo karnet mu sprzedano.
Sam Widzewem zajmowałem się od moich dziennikarskich początków w sporcie, tzn. od 1993 roku. Widziałem oba niesamowite mecze z Legią, przeżyłem sezon bez porażki (opuściłem jedno spotkanie!), byłem w Broendby, w Lidze Mistrzów, a nawet – dziś już mogę się przyznać – pomogłem w jednym ważnym transferze, namawiając piłkarza-kolegę, żeby wybrał Łódź zamiast Krakowa. Przeżyłem też porażki i klęski. Kiedy w 1996 roku, przed spotkaniem z Warszawie, napisałem, że piłkarze od kilku miesięcy nie dostali wypłaty, ochrona nie wpuściła mnie na konferencję prasową, na której prezes tłumaczył, co było przyczyną zaległości. Andrzej Pawelec miał jednak tyle klasy, żeby za to publicznie przeprosić, w przeciwieństwie do późniejszego właściciela.
Gdy w internetowym programie prowadzonym przez prawdziwych kibiców powiedziałem, że w historii Widzewa są też ciemne plamy, miałem okazję poczytać jaki to jestem antywidzewski i żebym s…ł na ŁKS. Bo przecież Widzew to sacrum i każda krytyka jest podniesieniem ręki na boskość. A z lekcji historii pamiętam że w czasach komuny “każdą podniesioną na nas rękę odetniemy”.
Rolą PRAWDZIWYCH dziennikarzy, także tych kibicujących drużynie, o której piszą i mówią, jest nie tylko chwalenie i propaganda sukcesu. Jest bowiem coś takiego jak konstruktywna krytyka, czyli patrzenie na rzeczywistość bez różowych okularów i wytykanie niedostatków, których nie brakuje. Jeśli ktoś uważa, że jest inaczej i żyje tylko historią, przypomnę, że Liga Mistrzów była 26 lat temu, a trzy ostatnie awanse Widzewa stały się faktem dopiero w ostatnich kolejkach i można o nich powiedzieć wszystko, oprócz tego, że były efektowne. A dlaczego tak się działo? Mi.in. przez takie bezrefleksyjne podejście, o czym pisałem tutaj:
Widzew nie gra w filharmonii, ale w ekstraklasie
i tutaj:
Jak rodzą się legendy ŁKS-u i Widzewa i dlaczego tak szybko
PS. Przypuszczam, a nawet jestem pewien, że ci kibicowscy idealiści byli wśród tych, którzy podczas wiosennych meczów z Arką Gdynia i Resovią Rzeszów krzyczeli: “Widzew grać, k… mać”
1 Comment
To przecież oczywiste, że kibicowski fanatyzm jest domeną każdego klubu sportowego na świecie, nie tylko Widzewa. Szczególnie dotkliwie dla wizerunku odbija się na klubach piłki nożnej, bo dyscyplina ma swoje tradycje jako plebejska, a nie zaś elitarna – jak np. rugby czy siatkówka. W składzie społecznym grup kibiców piłkarskich znajduje się najwięcej takich osób, które rekompensują sobie braki w wypełnianiu podstawowych potrzeb przez dom i najbliższą rodzinę przynależnością do fanatycznych grup kibicowskich. W ten sposób stwarzają sobie namiastkę poczucia bezpieczeństwa, przynależności, akceptacji (zwracają na siebie uwagę, są w jakiś sposób widoczni i w ich mniemaniu potrzebni). Dla takich osób barwy klubowe są największą, de facto jedyną świętością – i naruszenie tego sacrum stanowi atak na ich sferę osobistą… Nie wytłumaczysz komuś takiemu, że klub sportowy to (poza miejscem szlachetnie integrującym ludzi) zupełnie zwyczajna, biznesowa instytucja, która ma zapewnić zysk określonym kręgom personalnym – i jako taka podlega ocenie czy kontroli społecznej, którą zapewniać powinni m.in. dziennikarze. Walka przeciwko fanatykom to starcie z wiatrakami, nic do nich nie dotrze. Są zjawiskiem społecznym jak mafie, gangi, kieszonkowcy czy graficiarze. Po prostu są – jak istnieją niziny społeczne. Nic z tym nie zrobimy ani ich nie wychowamy. Uczmy się z nimi żyć, jak z komarami.