29 lat temu, czyli 20 sierpnia 1996 roku, rozegrany został jeden z najdziwniejszych meczów Widzewa w europejskich pucharach.
Na drodze do Ligi Mistrzów stanął Brondby IF. Losowanie nie było szczęśliwe, bo można było trafić lepiej, choćby na Rapid Wiedeń. Już w pierwszym meczu były nieoczekiwane problemy. Jak opowiadali szefowie Widzewa, wzorem zachodnich klubów, przygotowano upominki dla sędziego, którym był słynny wtedy Mario van der Ende. Tadeusz Gapiński wspominał, że nigdy wcześniej i nigdy później arbiter prowadzący mecz Widzewa w Europie nie dostał tak wartościowych prezentów. Trzymano się jednak zasad i większość miała doczepione loga klubu, bo wtedy nie była traktowana jako łapówka (np. Juventus dawał luksusowe zegarki ze swoim herbem).
Pierwszy szok miał miejsce na przedmeczowej odprawie, gdy van der Ende uściskał się z… prezesem Brondby. Już wtedy w Widzewie spodziewani się kłopotów. I takie były, bo honorowy gol dla Duńczyków padł po wymyślonym rzucie wolnym, a Holender był wyjątkowo pobłażliwy dla rywali Widzewa.
Rewanż przeszedł do historii Widzewa i polskiej piłki. Drużyna omal nie spóźniła się na samolot, bo w drodze na lotnisko utknęła z powodu wypadku na przejeździe kolejowym. Wcześniej był kłopot ze znalezieniem odpowiedniego hotelu, bo Kopenhaga była wówczas europejską stolicą kultury i hotele były od dawna zarezerwowane. W końcu drużyna zamieszkała w Koge, 30 km od stadionu.
Mecz był dziwny. Widzew mógł prowadzić (Citko był sam na sam), po czym w zaskakująco łatwy sposób stracił trzy gole. Nie popisali się dwaj ekslegioniści – Michalski i Szczęsny. Gdy w 48. min słynny Vilfort podwyższył na 3:0, chyba nikt nie wierzył, że widzewiacy będą w stanie się podnieść. Gapiński, zazwyczaj wielki optymista, siedział na trybunie ze spuszczoną głową, podobnie jak cała gromada działaczy i dziennikarzy. Z tych ostatnich nie wszyscy siedzieli na miejscach dla prasy, bo część radiowców została odesłana na trybunę kibiców i nadawała relację z toalety.
Ale Widzew się nie poddawał. Citko strzelił na 1:3, mecz się wyrównał. No i przyszła 89. minuta. Kiedyś o tym pisałem, ale może nie wszyscy pamiętają… Pogratulowałem Sławkowi Majakowi strzelonego gola, a on na to: – To nie ja, to Paweł Wojtala.
Relację przekazywałem telefonicznie. Mówię Jackowi Sarzale, mojemu redakcyjnemu koledze, że gola strzelił Wojtala, a on na to, że chyba nie widziałem meczu, bo strzelił Majak. Długo musiałem go przekonywać, że jednak Wojtala, co potwierdził Majak.
Końcówka była dramatyczna, bo „pan Turek nie chciał kończyć”. Gdy wreszcie gwizdnął po raz ostatni, zapanowała euforia. Wszyscy, którzy przyjechali z Polski ściskali się. Nagle wpadłem w objęcia starszego pana w granatowej marynarce, roześmianego od ucha do ucha. Okazało się, że był to delegat UEFA, któremu udzieliły się emocje. Gospodarze, wcześniej bardzo aroganccy, byli w szoku, dlatego nikt nas nie zatrzymał, gdy wchodziliśmy na boisko. Tam zrobiłem zdjęcie tańczących razem Andrzejów: Grajewskiego i Pawelca. Obaj panowie wcześniej niezbyt się zgadzali.
Radość najlepiej podsumował związany z klubem adwokat Grzegorz Łoboda:
To było najwięcej szczęścia na metr kwadratowy w historii Widzewa.
Na zawsze zapamiętałem opuszczony budynek klubowy. Szukając rzecznika prasowego trafiłem do magazynu z setkami zapakowanych w folię żółtych koszulek z napisem Codan. W końcu rzecznik się odnalazł, a na pytanie, gdzie będzie konferencja prasowa, odpowiedział: – Sami sobie zróbcie!
Wróciliśmy do naszego wynajętego domku nad morzem, w którym mieszkałem z Ryszardem Wójcikiem, Michałem Strzeleckim z Expressu Ilustrowanego i Bogusiem Kukuciem z Wiadomości Dnia. Niezawodny Boguś wyjął z lodówki butelkę polskiej wódki i stwierdził: – Schowałem, żeby świętować awans do Ligi Mistrzów. Wiedziałem, że się uda.
Następnego dnia w centrum Kopenhagi było więcej Polaków niż Duńczyków. Michał Strzelecki (drugi) chodził z kamerą i filmował radość, a w pewnym momencie na Strøget usłyszałem, że ktoś mnie woła. Z Irish Pubu, którego szukałem, ale przeoczyłem, wyszli uradowani Pawelec i Ismat Koussan. Ten pierwszy miał pretensje o jedną króciutką informację, która wtedy pojawiła się w Gazecie Wyborczej, ale radość wzięła górę.
Szkoda tylko, że ten wielki sukces, nie został w pełni wykorzystany…
A Brondby IF dotarło do ćwierćfinału Pucharu UEFA, strzelając siedem goli FC Aarau, eliminując Aberdeen i silny Karlsruher (5:0 u siebie). Odpadło po dogrywce z Tenerife. – Zarobili więcej niż my w Lidze Mistrzów – twierdził Franciszek Smuda, który świetnie umiał liczyć.