5 czerwca 1996 roku Widzew zremisował w Poznaniu z Lechem, zapewniając sobie mistrzostwo Polski. Mistrzostwo zdobyte w imponującym stylu, bez porażki. A przecież rywalizował z Legią Warszawa, która tak dobrze spisywała się w Lidze Mistrzów, dochodząc do ćwierćfinału.
Ambicie w Widzewie były duże już wcześniej, ale zawsze czegoś brakowało. Wydawało się, że marzenia spełnią się w 1993 roku, ale w 27. kolejce, w meczu na szczycie, łódzka drużyna przegrała w Warszawie z Legią 1:2. Później okazało się, że u jednego z legionistów – Romana Zuba (były teorie, że zrobiono go kozłem ofiarnym) – wykryto doping. Według ówczesnych przepisów zespół powinien zostać ukarany walkowerem i taką decyzję podjęto. Została ona jednak uchylona przez prezydium PZPN, a Widzew już się nie podniósł.
Jak to często jest w sporcie, o przełomie zdecydował przypadek. 19 kwietnia 1995 roku Widzew przegrał w Szczecinie z Pogonią 0:1, a jedynego gola strzelił Marcin Kaczmarek, niedawny trener drużyny. Dzień później właściciele zwolnili Władysława Stachurskiego. W następnym meczu (0:0 z Górnikiem Zabrze) zespół poprowadził Ryszard Polak, ale niespodziewanie zrezygnował. Ofertę dostał Grzegorz Lato.
Zbliżał się wyjazdowy mecz z Lechem, a drużyna nie miała trenera. Wtedy Andrzej Grajewski przypomniał sobie o Franciszku Smudzie, człowieku tak anonimowym, że mylony był z Władysławem Żmudą. Smuda, który wcześniej zrezygnował z prowadzenia Stali Mielec, gdyż nie godził się na rozdawanie punktów, przyjechał z Niemiec na poranny trening wypożyczoną Lancią. Zajęcia zostały opóźnione i kilkadziesiąt minut, a szkoleniowiec pozwolił, żebyśmy (dziennikarze) weszli na boisku i słuchali, co mówi zawodnikom.
Widzew skończył sezon na drugim miejscu, przegrywając w ostatniej kolejce z Legią w Warszawie 0:2. Latem doszło do kilku zmian. Najważniejszymi były powrót Marka Koniarka i kupienie Marka Citki z Jagiellonii Białystok. Pojechałem na obóz do Buku, gdzie drużyna przygotowywała się do rozgrywek. Zawodnicy skarżyli się, że jeszcze w życiu tak ciężko nie trenowali, a malkontenci przewidywali, że w lidze będzie wielka klapa, bo nie będą mieli siły biegać. Już pierwsza kolejka pokazała, że zatrudnienie Smudy było strzałem w dziesiątkę: do Łodzi przyjechał mający duże aspiracje Sokół Tychy i wyjechał z pięcioma golami.
Teraz konkluzja. Wtedy przekonałem się, ile w sporcie znaczy przypadek. Przy szacunku dla dokonać Grzegorza Laty, gdyby wtedy przyjął propozycję, prawdopodobnie nie byłoby sukcesów. Bo Smuda sprawił, że piłkarze z przeciętnych i dobrych, stali się bardzo dobrymi, zdolnymi do zdominowania rozgrywek w stylu dawno w Polsce niespotykanym. I nie przeszkadzał im brak boisk, szczupła kadra ani bardzo nieregularne wypłaty.