Nie przypuszczałem, że doczekam czasów, w których Raków Częstochowa będzie faworytem meczu z Widzewem. Przez lata wynik tej rywalizacji był formalnością, a spotkania zostawały w pamięci, choć nie do końca z powodów sportowych.
Zapamiętałem dobrze cztery z ośmiu ligowych meczów Widzewa z Rakowem. Pierwszy został rozegrany 27 maja 1995 roku i zakończył się przegraną łódzkiej drużyny. Przegraną kosztowną, gdyż widzewiacy wciąż jeszcze mieli szansę na dogonienie Legii w walce o mistrzostwo Polski. W Częstochowie zatrzymał ich Andrzej Kretek, bramkarz, którego serce było i jest widzewskie. Bronił wówczas jak natchniony, a jego drużyna wygrała 1:0 po golu z rzutu karnego. Po zakończeniu gry Kretek przyszedł przywitać się z łódzkimi dziennikarzami i – pamiętam do dziś – miał niepewną minę. Jeden z moich kolegów przyszedł po kilku minutach i na powitanie klepnął go w plecy, dokładnie w “jedynkę” na mokrej koszulce. A że był sfrustrowany, zrobił to dużo za mocno. Bramkarz Rakowa poczuł to boleśnie, odwrócił się i… zreflektował się w ostatniej chwili. My, czyli świadkowie, byliśmy chyba bardziej przerażeni od Kretka.
W kolejny sezonie – mistrzowskim – drużyna prowadzona przez Franciszka Smudę wygrała w Częstochowie 1:0, strzelając gola w końcówce. Ten mecz zapamiętałem z powodu bandytów, którzy z kładki nad “gierkówką” rzucali kamieniami w auta z łódzką rejestracją. Poszkodowana została rodzina, która miała pecha, bo przejeżdżała przez Częstochowę w niewłaściwym dla niej czasie.
Rewanż najbardziej utkwił mi w pamięci. Tydzień wcześniej w derbach Łodzi padł remis 1:1. Piłkarze Widzewa, walczącego o tytuł, skarżyli się, że od dawna nie dostali wypłaty. Napisałem o tym w gazecie i… W dniu publikacji zadzwonił do mnie jeden z zawodników z informacją, że na stadionie jest konferencja prasowa, ale przy bramie stoi pracownik klubu, którego zadaniem jest niewpuszczenie mnie na spotkanie z prezesem Andrzejem Pawelcem.
Potwierdziłem, że to była prawda, a powodem – jakbyśmy to dziś nazwali – bana, był artykuł o zaległościach finansowych. Napisałem więc kolejny, już do krajowego wydania, że przy Piłsudskiego 138 gazeta jest “non grata”. W niedzielę w południe Widzew pokonał Raków 4:1, a moi koledzy dziennikarze z innych redakcji na znak protestu i wsparcia mnie chcieli zbojkotować tradycyjną konferencję. Odwiodłem ich od tego, bo sam byłem ciekaw, co się stanie. I stało się…
Co nie zmieniło faktu, że piłkarze zaległych pieniędzy nie dostali jeszcze długo, nawet przed słynnym meczem z Legią w Warszawie (2:1).
Kolejne spotkanie w Łodzi też pamiętam doskonale, bo rzadko się zdarza, żeby piłkarz strzelił pięć goli. Jacek Dembiński, bo to o niego chodzi, potrzebował do tego 27 minut. Widzew miał już zapewniony tytuł mistrza Polski, kibice szykowali się do fety, a jego najlepszy napastnik odpalał fajerwerki. Obrońcy Rakowa niezbyt mu przeszkadzali, jakby też chcieli, by w klasyfikacji strzelców dogonił Mirosława Trzeciaka. Nie udało się – reprezentant Polski z ŁKS-u skończył sezon z jednym trafieniem więcej. I dobrze, bo wyścig miał niewiele wspólnego ze sportową rywalizacją.
Spotkań Widzewa z Rakowem było w ekstraklasie niewiele, ale kilka z nich tkwi w mojej pamięci. Oby niedzielne też zapisało się w historii, najlepiej dlatego, że ówczesny Goliat, a dziś (jeszcze) Dawid, pokonał tamtego Dawida, a obecnie Goliata.