Ireneusz Mamrot był na stadionie w Nowym Sączu, ale meczu chyba nie oglądał.
Trener ŁKS uważa, że jego zespół nie zasłużył na to, żeby przegrać z Sandecją. Być może miał na telefonie włączone inne spotkanie, albo grał w jakąś grę, bo nie zauważył, że ŁKS w tym meczu nie stworzył żadnej groźnej sytuacji. Pierwszą straconą bramkę określił jako szczęśliwe uderzenie z dystansu. Jedyne szczęście o jakim można mówić, to takie, że Tomasz Nawotka podał piłkę pod nogi napastnika Sandecji.
Według Mamrota to ŁKS dyktował warunki gry w drugiej połowie i zabrakło trochę szczęścia. Nowy szkoleniowiec łódzkiej drużyny cały czas mówi o szczęściu. O tym, że Sandecja miała szczęście, że ŁKS szczęścia nie miał, że on sam nie miał szczęścia, bo nie mógł wystawić wszystkich zawodników, których by chciał. Kiedy trzecia drużyna ligi, gra z 14., o wyniku powinny decydować umiejętności, a nie los. Drużyna z ambicjami ekstraklasowymi nie powinna walczyć o remis na wyjeździe, z piłkarzami, którzy zarabiają łącznie tyle, co w ŁKS sam Mikkel Rygaard.
Sandecja wygrała zasłużenie. ŁKS był do tego stopnia bezzębny, że nawet kiedy zdobył bramkę na 1:1, do zachowania drużyny z Nowego Sącza nie wkradła się nerwowość, bo prawdopodobnie zawodnicy byli przekonani, że jeszcze uda im się wygrać.