“– To nie wypadek czy alkohol zabiły Stasia, ale ten niedoszły transfer do Ipswich. Był tak blisko. Mógł być kimś, a został przegranym. Tak się czuł.” W książce “Wielki Widzew” Marka Wawrzynowskiego nie mogło zabraknąć tragicznej historii Stanisława Burzyńskiego, jednego z najlepszych polskich bramkarzy swoich czasów. Zapraszamy do lektury kolejnego fragmentu “Wielkiego Widzewa”.
Zawsze był elegancki. Po treningu ten przystojny wysoki blondyn zakładał jeden ze swoich wyprasowanych sportowych ciuchów dobrej jakości, zapalał marlboro. To był światowiec. Lubił taki styl. Żona pracowała niedaleko portu w sklepie sprowadzającym towary z Zachodu. O ile inni pozowali czasem na ludzi z klasą, o tyle Burzyński faktycznie mógł wzbudzać podziw. A Trójmiasto dzięki wpływającym do portu statkom częściej miało kontakt z wielkim światem niż miasta na południu. Tu wszystko było lepsze i on potrafił z tego korzystać. Pewnie traktował to jak rodzaj odskoczni od trudnej młodości. Pochodził z Gdańska, z nizin społecznych. Jeden z byłych juniorów Lechii opowiadał mi, że Roman Rogocz, trener ich zespołu, kazał wszystkim wychodzić z szatni, „bo ma ze Staśkiem do pogadania”.
– „Burza” po prostu wstydził się przebierać przy chłopakach. Całe plecy, od karku do pasa, to był jeden wielki siniak. Ojciec go prał, był brutalny. To był stary lechista, chciał, żeby Stasiu zrobił karierę. A Stasiu był oporny, problemowy – opowiadał mi Rogocz.
CZYTAJ TEŻ: Sportowa Książka Roku 2013 w nowej odsłonie!
Burzyński miał wtedy 16 lat. Trzy lata później zadebiutował w drugoligowej Lechii. Pierwszy bramkarz Mieczysław Sztuka doznał kontuzji i trener seniorów Edward Brzozowski postawił na przerażonego młodego chłopaka, który sam mówił, że „miał nogi jak z galarety”. Szybko opanował nerwy i bronił na tyle pewnie, że do końca sezonu nie oddał już miejsca w bramce. Gdy Lechia w 1969 roku spadła do ligi międzywojewódzkiej, po zawodnika zgłosiła się Arka. Działacze tego klubu mieli początkowo wątpliwości, czy go angażować, bo wiedzieli, że wcześniej miewał kłopoty z prawem, był skazany za pobicie. Z drugiej strony mieli świadomość, że to największy talent na Wybrzeżu, a właśnie w Gdyni budowano zespół, który miał reprezentować region.
– Obawialiśmy się tego transferu, ale przez te trzy lata nie sprawiał żadnych problemów. Inna sprawa, że odbyliśmy sporo rozmów wychowawczych. Pamiętam, że gdy wróciliśmy z obozu w Soczi, jego matka niemal całowała mnie po rękach. Mówiła, że w końcu wyszedł na ludzi – wspomina Grzegorz Polakow. Ówczesny trener zespołu z Gdyni dodaje, że młody, 21-letni bramkarz był nieprawdopodobnie ambitny.
– Miał niezwykłą chęć wygrywania. Na gierkach treningowych zawsze kłócił się ze Zbyszkiem Strzeleckim. Mieli pianę na ustach, Stachu bluzgał, wściekał się. Ja mówiłem, że robimy przerwę dla chłopaków, że teraz będą się bili. Ale po treningu razem szli na piwo – dodaje Polakow.
Dopiero podczas treningu Burzyński był w swoim żywiole. Marian Geszke, ówczesny asystent Polakowa, wsadzał dwa kije w piach, na nich zawieszał drewnianą tyczkę i kazał skakać. Gdy notorycznie strącali tyczkę, Geszke przybijał do niej gwoździe. Teraz przeszkoda była kilka centymetrów wyższa i strącenie powodowało rany. Asystent Polakowa mówił, że „problemy leżą w głowie”, i miał rację. Burzyński, jeśli nie chciał widzieć własnej krwi i poczuć bólu wywołanego wrzynającym się w skórę kawałkiem żelastwa, musiał skakać wyżej niż kiedykolwiek. Dzięki temu wyrobił sobie niezwykłą skoczność, którą potem czarował kibiców.
WIĘCEJ: Wielki Widzew. Życie po Bońku
Stał się ulubieńcem publiczności. A na Wybrzeżu zawsze mówiono, że jest tu znacznie więcej zawodów, niż figuruje w oficjalnym spisie. Spora grupa bezrobotnych przesiadywała na trybunach, zakładając się o sumy ledwie mieszczące się w wyobraźni przeciętnego człowieka. Lubili znać piłkarzy. Burzyński szybko wpadł w to towarzystwo, zyskał szacunek ludzi z miasta, drobnych kombinatorów, cwaniaczków i hochsztaplerów. Lubił wyglądać jak oni, być człowiekiem z klasą i jednocześnie typem zawadiaki.
Był twardo wychowywany, ale miał też bardzo mocną osobowość. Przynajmniej wtedy tak się wydawało. To właśnie on brał na siebie ciężar negocjacji z zarządem, dowodził zespołem. […]
Po spadku Arki w 1975 roku porozumiał się już z Górnikiem Zabrze, ale w ostatniej chwili spojrzał przychylniej na Widzew.
Akcję wydobycia Burzyńskiego z objęć Górnika przeprowadził Wiesław Kaczmarek, ówczesny kierownik Widzewa. Bramkarz mieszkał w hotelu przy stadionie w Zabrzu, dostęp do niego miało tylko trzech działaczy tutejszego zespołu. Emisariusz z Widzewa nie mógł liczyć na rozmowę, więc poprosił o pomoc nieznajomą.
„Siedziałem w kawiarni i nagle doznałem olśnienia. Przy jednym ze stolików siedziała atrakcyjna dziewczyna. Szybko się przysiadłem i wyjaśniłem, o co chodzi, jaki jest cel wizyty, w którym hotelu znajduje się poszukiwany zawodnik i jak zamierzam »Burzę« wyciągnąć” – wspominał Kaczmarek w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”.
Ośmielona kilkoma kieliszkami koniaku dziewczyna poszła do hotelu, gdzie przedstawiła się jako narzeczona piłkarza. Po kilkunastu minutach wyszła z nim pod rękę. Wtedy zawodnika przejął Kaczmarek, który szybko przedstawił ofertę klubu z Łodzi. Burzyński wrócił po walizki. Pilnującym działaczom powiedział, że dzwonił prezes klubu z Zabrza i poinformował, że ma wziąć rzeczy i udać się do nowego mieszkania. Zamiast tego wsiadł w taksówkę i pojechał do Gdyni. Kurs kosztował osiem tysięcy złotych, ponad dwukrotność przeciętnej pensji krajowej. Do kosztów kierownik dodał jeszcze bombonierkę dla dziewczyny.
Kilka dni później w mieszkaniu Burzyńskiego stawił się Machciński. Razem pojechali do Łodzi. Nowy bramkarz idealnie pasował do drużyny Jezierskiego. Był naturalnym przywódcą oraz fantastycznym przykładem dla pozostałych zawodników.
– Uwielbiał pracować. Zostawał po treningach z Tadkiem Gapińskim i eliminował braki. Na pewno był w pierwszej trójce w Polsce – uważa były trener Widzewa.
Zresztą nawet Kazimierz Górski w 1975 roku przyznał, że Burzyński jest trzeci w kraju. Zaraz po Janie Tomaszewskim i Janie Karweckim, a przed Andrzejem Fischerem i Piotrem Mowlikiem.
W Widzewie Burzyński odgrywał ważną rolę. Wielu piłkarzy uważa, że to właśnie on i Wiesław Chodakowski byli liderami zespołu, zanim nastał czas Bońka.
Znajdował się u szczytu kariery. W czasach kryzysu klubu był czołową postacią RTS-u. Tygodnik „Piłka Nożna” podkreślał, że tylko dzięki Burzyńskiemu Widzew w grudniu 1978 roku miał niewielką stratę do czołówki, a po za kończeniu sezonu 1978/79 katowicki „Sport” wręczył mu Złote Buty, nagrodę dla najlepszego piłkarza ligi. Redakcja podkreśliła, że było to zwycięstwo bezapelacyjne. Jeszcze w grudniu 1979 roku „Piłka Nożna” uznała go za drugiego bramkarza ligi za Zygmuntem Kuklą ze Stali Mielec.
Marian Geszke, były trener Lechii, uważa, że Burzyński był najlepiej wprowadzającym piłkę do gry bramkarzem w kraju. Miał niemal perfekcyjne dalekie podanie. Do tego należał do najlepiej wyszkolonych technicznie zawodników na swojej pozycji. Mimo to w kadrze był bez szans, bo pewniakiem był Tomaszewski. Sam Burzyński mówił o swoim rywalu tak: „W lidze broni przeciętnie, ale w kadrze nigdy nie zagrał słabego meczu”. Według Andrzeja Czyżniewskiego, przyjaciela Burzyńskiego, ten miał żal, że nie pojechał na mundial do Argentyny, choćby w roli zmiennika. Wiedział, że jest w fantastycznej formie.
Bramkarz Widzewa był próbowany w pierwszej reprezentacji dwukrotnie. W 1976 roku zagrał w meczach z Argentyną (1:2) i Francją (0:2). Musiał zadowolić się grą w drużynie olimpijskiej prowadzonej przez Edmunda Zientarę. Również tam miał ogromny autorytet. Wybrano go nawet na przewodniczącego rady drużyny. Miał wówczas 31 lat i w perspektywie wyjazd do Anglii na zakończenie kariery. Jego znajomy z Gdańska, Andrzej Nowak, mówi, że od przenosin do Ipswich Town Burzyńskiego dzielił jedynie podpis na umowie. Zresztą na poczet transferu bramkarz pożyczył od Machcińskiego sporą sumę.
Żona trenera była temu przeciwna, ale Machciński się uparł. Burzyński przyszedł do banku po pieniądze. Po południu poszedł jeszcze na towarzyskie spotkanie z jednym z masażystów. Wypili po kilka piw i kilka kieliszków wódki. Wieczorem bramkarz Widzewa pojechał z Gajdą do prowadzonego przez znajomego lokalu w podłódzkim Tuszynie. Wyprawa zakończyła się na skrzyżowaniu Rzgowskiej i Kosynierów Gdyńskich. […]
SPRAWDŹ TEŻ: Ludzie z Górnika dobijali się kilka godzin. Widzew był szybszy i bezkonkurencyjny
Podczas posiedzenia sądu prokurator Czesław Zalewski zaznaczył, że „postępowanie oskarżonych 25 lutego otaczają nieprzyjemne opary niejasności i sprzeczności. Postępowanie obu piłkarzy przy wydatnej pomocy działaczy sportowych Widzewa, a zwłaszcza piłkarza Zbigniewa Bońka, poważnie utrudniło przebieg śledztwa i w konsekwencji uniemożliwiło bezsporne ustalenie wszystkich okoliczności”.
Prokurator zasygnalizował, że Boniek użył sztuczki. Nalał Burzyńskiemu nieco koniaku „na zdenerwowanie”. Efektem miało być wrażenie, że Burzyński prowadził na trzeźwo, a pił po fakcie. Sam bramkarz w sądzie utrzymywał, że poprzedniej nocy wypił do kolacji pół litra wódki, a u Bońka 100 gramów koniaku. I to wszystko. Sąd zorientował się, że kręci, bo wcześniej, podczas przesłuchania wstępnego, utrzymywał, że wypił ćwierć litra wódki z mirindą, a u Bońka około 200 gramów koniaku.
Zapytany w sądzie o stan Burzyńskiego, Boniek odpowiedział: „Mogę stwierdzić, że Burzyński był trzeźwy, na podstawie tego, że gramy w jednej drużynie”. Z kolei oskarżeni, zapytani bezpośrednio po wypadku, dlaczego uciekli z miejsca tragedii, odpowiedzieli, że nie mogli znieść widoku poszkodowanego, który dostał ataku konwulsji. Po naradzie z adwokatami zmienili wersję. Tym razem Burzyński miał obawiać się linczu: „Miałem zakodowane w pamięci, że zbiorowiska ludzkie reagują dwojako”. Obaj zawodnicy utrzymywali też, że znajdowali się jeszcze w stanie szoku. Dlaczego więc nie zgłosili się na komendę? Odpowiedzieli, że nie wiedzieli, której komendzie Milicji Obywatelskiej podlegają wypadki drogowe.
Na niekorzyść Burzyńskiego miał świadczyć fakt, że podczas pierwszego przesłuchania Gajda przyznał, iż w styczniu obaj już raz jechali z Tuszyna po spożyciu alkoholu i nikomu nic się nie stało. Podczas procesu Gajda zmienił te zeznania i zaznaczył, że owszem, przed Burzyńskim stały kieliszki, ale on nie widział, żeby jego kolega pił.
WIĘCEJ: Odszedł selekcjoner reprezentacji Polski. Prowadził Widzew i ŁKS
Dla sądu było oczywiste, że te wszystkie wyjaśnienia i zwroty akcji są mało wiarygodne. Zmiany zeznań działały na niekorzyść oskarżonych. […]
Burzyński został uznany za winnego spowodowania wypadku ze skutkiem śmiertelnym oraz ucieczki z miejsca zdarzenia. Gajda – ucieczki i nieudzielenia pomocy rannemu. W uzasadnieniu sąd stwierdził, że „sprawcy musieli zdawać sobie sprawę, że obrażenia ofiary są poważne i mogą zagrażać jej życiu”.
Ostatecznie Burzyński został skazany na dwa i pół roku więzienia i zakaz prowadzenia pojazdów mechanicznych na cztery lata. Na Gajdę nałożono grzywnę w wysokości 25 tysięcy złotych. Obaj musieli też ponieść koszta postępowania sądowego. Dodatkowo GKKFiS zawiesił obu w prawach zawodników.
Piotr Gajda tłumaczył mi, że uciekł z miejsca zdarzenia, bo nie miał wielkiego wyboru.
– Trudno mówić o ucieczce. Ja byłem jedynie pasażerem. Potem Boniek zadzwonił do prezesa, prezes na milicję i sami pojechaliśmy zeznawać, nikt nas nie zmuszał. Niestety Stasiu wyszedł wtedy na mecz z Katowicami i to był błąd. Mogło to zostać tak odebrane, że jesteśmy piłkarzami i wszystko możemy. Powinno być to rozegrane inaczej. Moja kariera była skończona. Miałem rok przerwy w grze. Prezes Sobolewski na początku chciał, żebym został, ale zakazał mi takich bliskich kontaktów, jakie miałem z Burzyńskim. Tyle że z Młynarczykiem było jeszcze gorzej, dlatego musiałem odejść do Pogoni. Tam też nie mogłem grać z powodu ciągle trwającego zawieszenia, więc wyjechałem do Niemiec. A wyjazd oznaczał rok karencji. Straciłem sporo czasu, uciekła mi kariera. A wszystko wyglądało tak pięknie. „Burza” miał wyjechać do Anglii, ja miałem wskoczyć za niego…
Burzyński prosto z aresztu trafił do zakładu półotwartego w Choruli. Do południa pracował, a potem trenował z Odrą Opole. Przez jakiś czas był wspierany finansowo przez kolegów z zespołu. Otrzymywał normalne premie meczowe za zwycięstwa Widzewa, żona zaś dostała propozycję pracy w Łodzi, ale wybrała życie w rodzinnej Gdyni. Bramkarz mimo to czuł się osamotniony i opuszczony. […]
Zmienił go ten pobyt w areszcie. O ile w więzieniu bywało znośnie, o tyle areszt wykończył go psychicznie. Andrzej Czyżniewski zapamiętał, że Burzyński opowiadał mu potem, że nie spał po nocach. Miał w celi wielokrotnego mordercę, był przerażony. Można ten list Burzyńskiego uznać zarówno za przejaw ogólnego rozczarowania, ale też chwilowego zwątpienia. A może miał żal, że Widzew wymienił go na Młynarczyka, że w Łodzi już nikt na niego nie czeka? Jednak z kilkudniowych wizyt w Gdyni, gdzie jeździł na przepustki, Burzyński wracał przez Łódź. Dowoziła go żona, a dalej zabierali koledzy, głównie Tadeusz Gapiński i Andrzej Grębosz. Przyjechał też w 1984 roku na mecz gwiazd Stary Widzew – Nowy Widzew. Pojawiła się również informacja, że próbował sił w RC Lens, dokąd pojechał na zaproszenie Mirosława Tłokińskiego, ale pomocnik Widzewa mówi, że była to jedynie przyjacielska wizyta, która „raczej zdołowała Stasia, bo widział, co stracił”.
Z więzienia Burzyński wyszedł pod koniec 1981 roku. Jego szczęście wiązało się z dramatem narodu. Wprowadzono stan wojenny i cele więzienne, jak przypuszczają koledzy bramkarza RTS-u, czyszczono z drobniejszych przestępców, złodziejaszków czy sprawców wypadków. Mieli je zapełniać opozycjoniści. […]
Znajomi mówią, że w tym czasie Burzyński dobrze się trzymał. Czasem skoczył na piwko, ale nie przesadzał. Dopiero pod sam koniec alkohol zeżarł go niczym nowotwór. Zmarniał tak szybko, że nie był już nawet cieniem siebie. Ale to wszystko w środku. Owszem, widywano go pijanego dość regularnie, ale nie został kimś, kogo określa się mianem pijaczka. Na zewnątrz do końca pozostawał szykownym, dobrze ubranym mężczyzną, niemal takim samym jak 20 lat wcześniej, gdy zaczynał karierę, tyle że teraz nawet lepiej zbudowanym. Gdyby ktoś go nie znał, powiedziałby, że to człowiek, który pracował ciężko fizycznie. Za tą fasadą ukrywał się jednak ktoś przegrany. Widywano go na Świętojańskiej w jednym z lokali, gdzie miejscowe lumpy mogły podpytać go o czasy Wielkiego Widzewa, o Bońka, Smolarka, Tłokińskiego. O wszystkich tych, którzy wyjechali na Zachód i ułożyli sobie życie. Już od dłuższego czasu nie utrzymywał regularnych kontaktów z kolegami. Nie chciał grać w drużynach oldbojów Arki i Lechii. Jego znajomi podejrzewają, że się wstydził. Pracował w Komunie Paryskiej, jak mówili mieszkańcy Gdyni o swojej stoczni. Zajęcie załatwiła mu teściowa i było to przyzwoite stanowisko brygadzisty. Nie mógł narzekać. Poza tym został zatrudniony blisko domu. A jednak nie była to praca jego marzeń. Nic nie byłoby już pracą jego marzeń. Ta jedna jedyna przepadła przed laty.
Andrzej Nowak:
– To nie wypadek czy alkohol zabiły Stasia, ale ten niedoszły transfer do Ipswich. Był tak blisko. Mógł być kimś, a został przegranym. Tak się czuł. Nigdy tego nie powiedział, ale i nie potrafił ukryć, że siedzi w nim poczucie goryczy. W życiu radził sobie nawet dobrze, normalnie i uczciwie pracował, ale nie umiał sobie poradzić ze swoją straconą szansą.
Czyżniewski, który ma na koncie próby samobójcze:
– Czasami widziałem go, jak siadał przy piwku. Patrzyłem i myślałem sobie, że dla niego czas się zatrzymał, że wciąż jest w Widzewie, że wszystko idzie w dobrym kierunku, a on zaraz wyjedzie do Anglii. Wtedy tego nie wiedziałem, ale po latach, mając własne doświadczenia, zorientowałem się, że Stasiu był w głębokiej depresji. Był chory i potrzebował pomocy. Ale gdy chcieliśmy mu pomóc, on to odrzucał. Miał z tym kłopot. Zawsze był na piedestale, to wokół niego wszystko się kręciło. I to przejście na drugą stronę, gdy już nie był tak rozpoznawalny, gdy musiał zacząć inaczej żyć… Nie był przygotowany do tego, że trzeba inaczej zarabiać. Nie mógł znaleźć sobie miejsca po zakończeniu kariery. Namawiałem go, żeby zrobił papiery trenera, chociaż instruktora, żeby trenował młodych bramkarzy. Ale nie chciał iść tą drogą, nie wiem dlaczego…
Burzyński stał się symboliczną ofiarą swoich czasów. Jednym z tych, którzy żyli na świetnym poziomie, żeby pod koniec kariery zorientować się, że nikt nigdy nie zapłacił za nich żadnej składki emerytalnej. Musiał zaczynać wszystko od nowa. W wieku 40 lat i bez wyuczonego zawodu oraz doświadczenia.
Czyżniewski:
– Na zgrupowaniach mieszkaliśmy razem w pokoju. Rozmawialiśmy i on wtedy pytał: „Dlaczego ten facet się zawrócił, dlaczego?”.
Burzyński wyskoczył przez okno swojego mieszkania, znajdującego się na dziewiątym piętrze wieżowca na gdyńskiej Chyloni, 5 października 1991 roku.
Fragment pochodzi z książki “Wielki Widzew. Historia polskiej drużyny wszech czasów”, która ukazała się w serii #SQNOriginals i jest dostępna na ⏩ https://bit.ly/lodz-wielki-widzew. Patronem medialnym nowego wydania „Wielkiego Widzewa” jest serwis Łódzki Sport.