Kiedy byłem małym chłopcem… wzruszenie łapało mnie za gardło w czasie wspaniałych zwycięstw Polaków. Łzy kręciły mi się w oczach, gdy patrzyłem na skoki Józefa Szmidta, wspaniałe biegi Malinowskiego, Maniaka, Foika czy Badeńskiego. Czułem ogromną radość, gdy stali na podium i słuchali dumnie – prężąc sylwetki – „ Jeszcze Polska nie zginęła”. Oczami chłopięcej wyobraźni stałem tam razem z nimi.
Połykałem łzy wzruszenia jak Władysław Komar, gdy pierwszym pchnięciem w Monachium zmiótł światową czołówkę. Osiem lat później zachwycałem się Władysławem Kozakiewiczem, który nie licząc się z konsekwencjami, pokazał „ wała ” szowinistycznej radzieckiej publiczności. A swoją drogą to ciekawe, że obaj nasi bohaterowie nosili to wspaniałe imię. Nasi radzieccy przyjaciele robili wszystko, by odebrać medal „ Kozakowi ”. Wytłumaczono im, że polski skoczek miewa bóle w łokciu i dlatego często musi go masować. Ile trzeba było mieć odwagi, by przeciwstawić się ogromnej presji tłumów. Kozakiewicz pokazał, że Nasz naród nikogo się nie boi, nawet naszych wyzwolicieli.
Niezapomniany sprawozdawca Bohdan Tomaszewski opowiadał potem, że wkurzeni na porażkę swoich „gierojów” kierowcy autobusów nie pozwolili im wejść do środka po konkursie, tłumacząc w prosty sposób …nie wygrali, to niech idą pieszo…. Chęć dominacji nad światem przesłoniła i stłumiła ludzkie odruchy. Liczą się tylko zwycięzcy i nikt poza nimi. Każdy Polak po naszym zwycięstwie, zwłaszcza nad „Ruskimi”, cieszył się jak dziecko.
CZYTAJ TEŻ: Bardzo dobre występy Polaków na Orlen Cup w Łodzi [ZDJĘCIA]
Pamiętam walkę Włodzimierza Caruka, boksera warszawskiej Gwardii, który znokautował w słynnym meczu Związek Radziecki – Polska, Borysa Minikajewa. Rosjanin ruszył na Włodka jak szalony. Bił soczyste, silne sierpy z obu rąk. Caruk schowany za podwójną gardą czekał na odpowiedni moment. Miejscowi kibice (mecz był rozgrywany w Moskwie) byli przekonani o tym, że za chwilę obejrzą klęskę rywala. A Caruk czekał i się doczekał. Trafił raz, potem drugi i zakończył podbródkowym, po którym Minikajew padł na twarz. W drodze na deski Polak jeszcze dobijał przeciwnika ciosami bitymi z góry na dół. To były ciosy pełne złości, żalu i zemsty za lata poniżenia i gnębienia. W pamiętnym meczu wygrał jeszcze tylko Piotr Gutman. Inni polegli z kretesem.
Każde starcie ze Związkiem radzieckim to był mecz „podwyższonego ryzyka”. W pamiętnym piłkarskim, 20 października 1957 roku ponad stutysięczny tłum zaśpiewał okupantowi hymn Polski. Był to śpiew ludzi, którzy mieli dość fałszywej przyjaźni i kłamstw. Polacy wygrali wtedy 2-1, a bohaterem był strzelec dwóch bramek Gerard Cieślik. Pięć lat wcześniej na turnee po Polsce przyjechała drużyna Dynama Tybilisi. Był to w Krakowie, Warszawie, Łodzi i na Śląsku pokaz siły. Dodatkowo goście, by mieć pewność zwycięstwa przyjechali ze swoim sędzią. Kibice szybko przekonali się, jakie były jego intencje. Arbiter zyskał przezwisko „ Golaniewidzę”.
Zachwycony polskimi sukcesami, któregoś lata zauważyłem ludzi chodzących w koszulkach z napisem „Polska” na plecach. Było to dla mnie świętokradztwo, tym bardziej, że panowie nie zawsze byli trzeźwi, a sylwetkami nie przypominali mi żadnego ze znanych sportowców. Wydawało mi się, że koszulki z tak ważnym napisem powinny być zarezerwowane tylko dla znakomitych sportowców. Widocznie się myliłem. Być reprezentantem Polski to zaszczyt, wyróżnienie. Ze zgrozą zatem obejrzałem prostacką wymianę uprzejmości pomiędzy piłkarzami, którzy są naszą nadzieją na lepszą grę reprezentacji. O czym myśleli Piotr Zieliński i Nicola Zalewski, kiedy ubliżali sobie przed wyjściem na druga część meczu? Czy zrozumieli, że mnóstwo małych chłopców obejrzy potem ich wulgarne popisy i pomyśli, że tak można?
Nie przekonują mnie ich prymitywne usprawiedliwienia, że to była gra psychologiczna. Jaka gra? Ludzie, którzy mają być przyszłością polskiego futbolu, okazali się pozbawieni kultury i świadomości, że są twarzami sportu. A to do czegoś zobowiązuje panowie Zieliński i Zalewski. Czy PZPN zareaguje, pokaże im żółte kartki i zmusi do refleksji? Dla mnie obaj nie zasługują na powołania do kadry. Być reprezentantem znaczy być przykładem dla innych. I to bez granicy wieku.
WARTO PRZECZYTAĆ: W ŁKS-ie wyścig z czasem przed inauguracją [WIĘCEJ]
Powołanie do reprezentacji nie grozi żadnemu piłkarzowi Widzewa i ŁKS-u. Czerwono-biało-czerwoni zaczęli wiosnę dwoma remisami. Mecz z Lechią w Gdańsku da odpowiedź jak ocenić ich start. Biało-czerwono-biali ruszą w tym tygodniu i trudno powiedzieć, czy okażą się „ Rycerzami wiosny”. Na to określenie zapracowali piłkarze tego klubu w 1958 roku. Może czas na przypomnienie, dlaczego tak ich nazwano. To tylko 65 lat później. Trzeba tak jak pisze Bożena Walewska tylko „ podnieść głowę i zacisnąć pięści”.
Dariusz Postolski, dziennikarz, komentator sportowy, ekspert Radia Łódź
lekka atletykalekkoatletykaŁKS ŁódźPiotr Zielińskireprezentacja PolskiWidzew Łódź