Pewien działacz siatkarski opowiadał mi kiedyś, jak pełniąc dość ważną funkcję na istotnym międzynarodowym turnieju siatkówki plażowej zajrzał przez przypadek do jednej z sal, szukając zostawionego jakiś czas wcześniej notesu. Zobaczył w tej sali coś, co go zdziwiło, a co zrozumiał dopiero dzień później. Wyglądało jak… próba losowania i faktycznie tą próbą było. Dzień później na oficjalnej ceremonii ta sama dziewczynka wyciągała bowiem specyficznie złożone kartki z nazwiskami par, które weszły do turnieju z pozycji „lucky losers”, czyli szczęśliwych przegranych. Ostatecznie okazało się zresztą, że losowanie naprawdę wyłoniło tych mających szczęście a nie układy – dziewczynka się zestresowała i nie wyczuła, które kartki są złożone w inny sposób niż pozostałe.
Podobne historie w siatkówce zdarzały się na tyle często, że stały się codziennością. Pewien zawodnik opowiadał mi także, że działacze jego klubu ćwiczyli podgrzewanie kulek, by ich zespół miał potem łatwiejszego rywala w europejskich rozgrywkach. Chodziło o to, by plastikowej bili nad ogniem nie zdeformować i by bile wyciągnięte z zamrażarki nie były oszronione. Brzmi jak science-fiction, ale naprawdę tak bywało.
Potem uznano widać, że szopki nie mają sensu i pozwolono, by gospodarz wręcz układał turniej pod siebie. Absolutnym wynaturzeniem był organizacyjny potworek, z którymi zmierzyły się ekipy podczas mistrzostw świata we Włoszech w 2010 roku. Na oznaczenia grup niemal brakło by alfabetu (skończyło się na P, Q i R), a wszystko po to, by słabsi wtedy gospodarze mieli wręcz autostradę do półfinałów. Doprowadziło to jednak do sytuacji, w której prowadzący Brazylię Bernardo Rezende wystawił na rozegraniu atakującego Theo, by przypadkiem nie wygrać z Bułgarią i zająć drugie miejsce w grupie, gwarantujące prostszą drogę. Polacy uznali, że kalkulować nie będą i zamiast przegrać z Kanadą (czego ja również byłem fanem), trafili do potwornie ciężkiej grupy. Odpadli, a trener Daniel Castellani stracił robotę.
Do dziś uważam, że na własne życzenie – grasz według zasad ustalonych przez organizatora. Owszem to chore, ale skoro „sposobem” można osiągnąć więcej, należy to robić. Chory jest system, a nie to, że ktoś go zrozumie i próbuje wykorzystać.
Nic więc dziwnego, że 4 lata później powszechnie oczekiwano, że polscy organizatorzy pójdą szlakiem poprzedników i zrobią w Łodzi wszystko, by gospodarze uniknęli w ostatniej fazie grupowej Brazylii i Rosji. Wiem, co mówię, bo pełniłem wtedy rolę szefa biura prasowego w Atlas Arenie i usłyszałem dziesiątki poprzedzonych mrugnięciem oka pytań, jak zorganizujemy „losowanie” (cudzysłów jest tu absolutnie konieczny). Nawet część dziennikarzy uważała, że szkoda nie skorzystać z okazji i sobie drogi do półfinału nie ułatwić. Ba, wielu zawodników innych ekip było tak oswojonych z dziwnymi kombinacjami , że pytało wprost, czy Polska wybierze sobie Francję i Niemcy jako rywali. Takie były czasy.
CZYTAJ TAKŻE >>> Siatkarze PGE Skry Bełchatów w drodze po mistrzostwo świata
Polscy organizatorzy stanęli jednak na wysokości zadania. Uznano, że nie będziemy jak inni. Losowanie było uczciwe – to znaczy było po prostu prawdziwym losowaniem. Gospodarz trafił na grupę śmierci (na szczęście okazało się, że śmierci Rosjan, którzy wtedy odpadli). Po jej wygraniu półfinał był znacznie prostszy, okazał się prawdziwą nagrodą za uczciwość i odrzucenie wszechobecnej wtedy chęci kombinowania. Wtedy w Łodzi byłem ze wszystkich abolutnie dumny.
A jednak dziś uważam, że lepsza dla Polaków byłaby wtorkowa porażka z USA i łatwiejsza dalsze droga. Gdyby Polacy chcieli przegrać należałoby winić właśnie daleko niedoskonały (by znów nie napisać „chory”) system, a nie zespół, który chce powiększyć swoje szanse na wygraną turnieju. Nikt nie wini szachisty, że poświęca pionka, by potem zgarnąć hetmana rywala. Trudno by mi było winić Polaków, że wybierają drogę łatwiejszą zamiast trudniejszej.
Wspominając dziś turniej z 2014 roku, w którym z taką przyjemnością uczestniczyłem prowadząc biuro prasowe w Łodzi, żałuję, że w tym roku w moim rodzinnym mieście mistrzostw nie ma. Pamiętam atmosferę w Atlas Arenie, setki siatkarskich kibiców i dziennikarzy nie tylko z Polski, którzy przyjechali wtedy do Łodzi i zostawiali pieniądze w hotelach oraz na kolorowej wtedy jeszcze bardziej niż zwykle Piotrkowskiej. W relacjach na stronach FIVB oraz CEV nazywano wtedy Łódź „siatkarską Mekką” (tak, wiem doskonale, że częściej pisze się tak o Spodku, ale jednak tak wtedy było), a atmosferę w Atlas Arenie i ciarki przy hymnie śpiewanym a cappella chciał poczuć każdy siatkarski kibic świata. Dziś tego trochę mi brakuje, podobnie zresztą, jak prostego systemu, w którym bardziej opłaca się wygrywać niż czekać na porażkę.
Autor: Żelisław Żyżyński, Canal+Sport
CZYTAJ TAKŻE >>> Polscy siatkarze znów mistrzami świata? Nawet 50 do 1!