Dziś wszystkie liczące się w Polsce kluby starają się stosować pressing, atakować już na połowie rywali. 29 lat temu jako pierwszy taką taktykę stosował Widzew prowadzony przez anonimowego wówczas trenera Franciszka Smudę.
W kwietniu 1995 roku walczący o mistrzostwo Polski Widzew przegrał w Szczecinie z Pogonią 0:1. Cierpliwość jego właścicieli wyczerpała się i zwolnili Władysława Stachurskiego. Zastąpił go Ryszard Polak, ale tylko na jeden mecz. Zrezygnował sam po bezbramkowym remisie z Górnikiem Zabrze. Zaczęło się gorączkowe szukani następcy. Pierwszym kandydatem był Grzegorz Lato, który przyjechał nawet do Łodzi, ale odrzucił ofertę. – Nie jestem strażakiem – powiedział do dziennikarzy. Gdyby przyjął propozycję, być może Smuda nigdy tak bardzo nie zaistniałby w polskiej piłce.
Zrobiło się nerwowo, aż Andrzej Grajewski stwierdził, że następnego dnia, czyli 2 maja, przyjedzie do Łodzi nowy trener. – Zadzwoniłem do Franka i powiedziałem, że ma jedyną szansę. Jak zdąży na trening, zostanie w Widzewie – opowiadał. Przed południem na klubowy parking podjechała szara lancia z niemiecką rejestracją i wysiadł z niej Franciszek Smuda. Trenerów wówczas niemal anonimowy, z epizodem w Stali Mielec, z której odszedł skonfliktowany z zawodnikami, którym zarzucił niesportowe podejście…
“Kto? Żmuda? Który Żmuda” – pytali zdezorientowani kibice. Smuda szybko się przebrał, wyszedł na boisko i zebrał drużynie w kole. Pozwolił dziennikarzom słuchać swojej przemowy. Niewiele zrozumieliśmy, bo mówił w języku niemiecko-śląsko-polskim. Nie zapomnę miny Tomasza Łapińskiego, który odwracał się w naszą stronę, niewiele rozumiejąc. W debiucie Widzew przegrał w Poznaniu z Lechem, ale już wtedy widać było rękę Smudy…
Po sezonie, zakończonym drugim miejscem, drużyna wyjechała na zgrupowanie do Buku. Smuda uparł się, by sprowadzić młodego i mało znanego Marka Citkę (“Niech kiwa i łamie obrońcom łękotki” – mówił), chciał i dostał Rafała Siadaczkę, a właściciele podrzucili mu Marka Koniarka, którego wtedy nie znał. Zawodnicy opowiadali, że jeszcze nigdy w życiu latem tak ciężko nie trenowali. Efekty przyszły szybko – w pierwszym meczu Widzew strzelił pięć goli Sokołowi Tychy, w drugim – na wyjeździe – cztery Hutnikowi Kraków. Rozgrywki zakończył bez porażki, choć wiele razy miał przeciwko sobie więcej niż 11 rywali.
Zespół grał nowocześnie, ofensywie, stosując pressing na całym boisku. Smuda nabierał pewności siebie, nie tolerując żadnej krytyki wobec swoich podopiecznych. Zdarzało mu się przekraczać granicę, ale wtedy do akcji wkraczał Tadeusz Gapiński i rozładowywał napięcie. Chronił trenera przed mediami i media przed trenerem, o czym sam się przekonałem. Smuda coraz lepiej mówił po polsku, choć zdarzały mu się lapsusy, jak “granie o fulle pulę”.
Wspomniany Gapiński opowiadał, że Smuda miał umiejętności, charakter i coś więcej – instynkt. Stąd wzięło się powiedzenie, że “wystarczy, że zobaczę, jak zawodnik wchodzi po schodach i już wiem, czy się nadaje…”. Uparł się na Citkę, który miał opinię niepokornego, z napastnika Siadaczki zrobił najlepszego w Polsce bocznego obrońcę, Ryszard Czerwiec z pomocnika o wielkim potencjale, stał się przy Smudzie graczem dużej klasy. Największe zaufanie miał do Łapińskiego, z którego zdaniem liczył się najbardziej. Gdy kapitan powiedział, że drużyna jest zmęczona i trzeba odpuścić, z reguły tak robił.
Piłkarze opowiadali, że przed ważnymi meczami od rana był nie do zniesienia, wybuchając z błahych przyczyn i wyładowując się na tych o najsłabszej pozycji. Jego ogromna ambicja, chęć wygrywania przekładała się na zespół. U Smudy nikt nie miał prawa odpuścić nawet na chwilę. Gdy tak się zdarzyło, z reguły był skończony i musiał szukać sobie nowego klubu. Kilka takich przykładów w ówczesnym Widzewie było.
Był też bezwzględny – jeśli dostawał zawodnika, którego uważał za lepszego od grającego na tej pozycji, poprzednika żegnał bez żalu, często niezbyt ładnie, bez wytłumaczenia. Przekonali się o tym choćby Koniarek czy Zbigniew Wyciszkiewicz. Ale nikt tego Smudzie nie wyciągał, gdyż był niesamowicie skuteczny. Wspominał, że twardy charakter ukształtował mu się w Stanach Zjednoczonych, gdzie najpierw grał w piłkę, m.in. z Kazimierzem Deyną (“Mówiliśmy na niego szczur, bo miał wystające zęby”). Razem z nim – oszukany – stracił wszystkie oszczędności, dlatego ciężko musiał pracować fizycznie. – Gdyby nie ja, do dziś myłbyś okna i naprawiał dachy – żartował Grajewski.
Piłkarski świat Mu uciekł, z czym nie mógł się pogodzić, a właściwie nie był w stanie przyjąć tego do wiadomości. Do dziś nikomu nie udało się zakończyć sezonu bez porażki, a 37 kolejnych wygranych lub zremisowanych meczów jest rekordem polskiej ekstraklasy. Wracał do Widzewa dwa razy – już bez powodzenia. Nie poszło Mu też w reprezentacji Polski, być może dlatego, że trafił do niej o dekadę za późno.
Nikt jednak nie odbierze Smudzie wymienionych wyżej rekordów, a mecze z Legią, Broendby czy z Borussią Dortmund pozostaną w historii polskiej piłki nożnej.
Na koniec trochę prywatnych wspomnień. Nasza bliższa znajomość zaczęła się od potężnego konfliktu przed meczem Widzewa z Czornimorcem w Odessie. Później było coraz lepiej, aż usłyszałem, że “my som przyjacioły”. Przyjaźń była burzliwa, pełna zakrętów… Wiedziałem, że gdy Smuda zaczynał krytykować publicznie swoich piłkarzy, oznaczało to, że jego czas się skończył. Słynny instynkt podpowiadał mu, że trzeba dobrze żyć z mediami, nawet jeśli Go krytykowały. Po pierwszym meczu z Broendby duński trener mówił na konferencji po angielsku. Oddając głos Smudzie stwierdził złośliwie, że chciałby też usłyszeć komentarz w tym języku. I usłyszał: “Jesteśmy w Polsce, dlatego będę mówił po polsku”, po czym przeszedł na polski.
Odszedł od nas Wielki Trener i niebanalny człowiek. Postać biało-czarna, bo Franciszek Smuda był bezkompromisowy. Oprócz dokonań i rekordów pozostał po Nim “widzewski charakter” drużyny, który po latach od pierwszego Widzewa, pomógł zdefiniować na nowo.