Publicznie odszczekuję i biję się w piersi – nie wierzyłem w remis Polski z Hiszpanią. Jeszcze przed żadnym, ale to żadnym meczem naszej reprezentacji nie byłem takim pesymistą i nie miałem tak mało wiary. Dlatego szczerze i z radością piszę: hau, hau, hau.
Jako kibic reprezentacji Polski urodzony w końcówce lat 70-tych nie mialem lekko. Mundial w 1986 roku pamiętam, jak przez mgłę – miałem wtedy niespełna 9 lat i choć wszystkie mecze oglądałem z rodzicami, a często i ich przyjaciółmi (budzili mnie w środku nocy!), w głowie zostały bardziej pojedyncze zdjęcia niż filmy z całych wydarzeń. Mecz z Brazylią przypomniałem sobie dzięki erze internetu i czekałem przez 16 lat, by Polska znów zagrała w finałach mistrzostw świata. A gdy już zagrała, przeżyłem jedno z wielu rozczarowań, bo w Korei i Japonii wyglądała naprawdę słabo. Potem zresztą scenariusz z Azji powtarzał się regularnie na wielkich turniejach, więc nikt nie może mieć do mnie pretensji, że w Polskę w meczu z Hiszpanią wątpiłem. Ba, ja już nawet opowiadałem wszystkim, że mam pełne przekonanie iż w środę nasz honor uratuje „jedenastu rezerwowych bohateiros”, jak w piosence Pudelsów. Wierzyłem, że Kacper Kozlowski i Jakub Świerczok zagrają o honor przeciwko mającej pewny awans Szwecji i mecz ten wygramy – takie oczekiwania mógł mieć tylko kibic z mojego, dość mocno doświadczanego przez los, pokolenia.
To wszystko nie jest usprawiedliwieniem mojej małej wiary, to raczej realne nakreślenie sytuacji. Sytuacji, która doprowadziła do tego, że dziś już w awans wierzę, choć czuję się z tym dziwnie. Że jak to: gramy ostatni mecz w grupie i mamy swój los w naszych rękach? Że nie trzeba tworzyć scenariuszy typu science-fiction i włączać kalkulatorów, by wyliczyć, co się musi stać i kto musi z kim zremisować, byśmy awansowali? Dziwnie się z tym czuję.
Po pierwsze – nasza klasę trzeba teraz potwierdzić. Chciałbym pisać o micie założycielskim tego zespołu, kamieniu węgielnym pod nowy zespół na lata, ale po uroczystości jego położenia w meczu z Hiszpanią, trzeba zacząć wznosić gmach ze Szwedami. Jeśli nie potwierdzimy klasy, nie awansujemy – sobotnie spotkanie będzie tylko kolejną szarżą polskiej kawalerii (kawalerii, nie husarii!), a nie zwycięskim boje. Kadrę Engela zbudował mecz na Ukrainie i Tomasz Kłos wybijający piłkę z bramki przewrotką, a kadrę Nawałki wygrana z Niemcami i świetny Wojciech Szczęsny w bramce. Najbardziej pamięta się strzelców, ale takie kamienie węgielne kładzie cały zespół, łącznie z rezerwowymi – także z tymi, którzy nawet nie weszli na boisko.
Kapitalnie było patrzeć w Sewilli na wściekłość w oczach Kamila Glika, na determinację Roberta Lewandowskiego i dryblingi Kacpra Kozłowskiego. Na sposób w jaki się broniliśmy i szukaliśmy swoich okazji do kontry, ale też przejęcia inicjatywy, choć na krótkie minuty. To nie była desperacja, a taktyka i to skuteczna. Brakowało mi takiej drużyny.
Polska w meczu z Hiszpanią wreszcie wyglądała na zespół jedenastu ludzi, których łączy jeden cel i którzy tworzą prawdziwy – nie lubię tego słowa, ale go użyję – kolektyw. Nie wszyscy się muszą w tej drużynie lubić, wiadomo, że są tam mniejsze lub większe grupy, ale podczas najważniejszej imprezy dwu- lub czterolecia wszyscy muszą patrzeć w jednym kierunku. W meczu z Hiszpanią tak właśnie było i dlatego udało się wreszcie nie przegrać meczu o wszystko a mecz o honor zmienić w spotkanie o awans.
Zacząłem od dyskusji pokoleniowej i na niej zakończę, bo tak, jak moje pokolenie skażone jest meczami o wszystko i o honor, tak wierzę w pokolenie Moderów, Puchaczy i Jóźwiaków oraz wspomnianych już Kozłowskich. Zwłaszcz dwaj ostatni mają swoje ograniczenia, ale nawet regularne rozczarowania w Lechu nie zabiły w nich marzeń o wielkim futbolu i pełnego przekonania, że razem mogą podbić świat. Że nie ma rzeczy niemożliwych.
Wolę obrazek tego samego piłkarza szukającego zagrania między nogami Marcosa Llorente i bezczelność połączoną jednak z małą choćby kalkulacją szans na sukces. Wolę biorącego na siebie odpowiedzialność za grę Jakuba Modera, który śmiało wychodzi do wysokiego pressingu i zawsze szuka możliwości zagrania do przodu.
Mecz z Hiszpanią sprawił, że ja już nie kalkuluję, że znów odkrywam w sobie pełnego wiary kibica i już nigdy nie powiem, że nie wierzę w szanse na korzystny wynik. Cuda w futbolu się zdarzają, zwłaszcza gdy pomaga im wiara – ale wiara w siebie i swoich kolegów, a nie tylko w czynniki nadprzyrodzone.