ŁKS nie był w tym sezonie drużyną spektakularną, zachwycającą swą grą kibiców i wprawiającą w osłupienie piłkarskich ekspertów. Ale był za to drużyną charakterną, solidną, dobrze poukładaną i bezdyskusyjnie zasługującą na awans do Ekstraklasy. I to się liczy.
Starszy specjalista ds. awansów, człowiek od zadań specjalnych, Mr Promotion – to tytuły, na które Kazimierz Moskal zasłużył bez dwóch zdań. Doświadczony szkoleniowiec pojawił się przy al. Unii po raz drugi i po raz drugi zadanie, na które dawano mu dwa sezony wykonał dwukrotnie szybciej. Wszedł do klubu znajdującego się w sportowym dołku, w głębokim kryzysie wizerunkowym, zmagającego się z poważnymi problemami finansowymi. W warunkach niepewności, przy opóźnionych wypłatach, w ramach mocno ograniczonego budżetu stworzył drużynę, która w wyjątkowo mocnej, zaciętej, wyrównanej, no i napakowanej wielkimi piłkarskimi markami lidze wywalczyła pierwsze miejsce.
Jak na mistrza Fortuna 1 Ligi ŁKS Kazimierza Moskala stosunkowo rzadko zachwycał kibiców spektakularnymi akcjami, rozgrywał ataki, po których ręce same składały się do oklasków, wprawiał w osłupienie piłkarskich ekspertów. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że prowadził go trener znany z zamiłowania do ofensywnej, „krakowskiej” piłki. Podczas swojej drugiej ełkaesiackiej kadencji Moskal pokazał zupełnie inną twarz – stworzył zespół dobrze zbilansowany; drużynę, która potrafiła stwarzać zagrożenie pod bramką rywali w zróżnicowany sposób – o jej sile decydowały nie indywidualne popisy gwiazd, a moc kolektywu.
Najważniejsza przemiana, jakiej dokonał Moskal miała jednak miejsce nie na boisku, a w głowach zawodników. Od feralnego ekstraklasowego sezonu ŁKS jakby wciąż nie potrafił mentalnie się pozbierać. Wielokrotnie w trudnych chwilach, po stracie gola łódzki zespół stawał w miejscu, przestawał grać – z tym problemem mierzył się nawet Wojciech Stawowy, który przecież na pewnym etapie swojej pracy uczynił z ełkaesiaków seryjnych zwycięzców. Były momenty, w których wydawało się, że te problemy udało się przezwyciężyć (entuzjazm, jaki towarzyszył pierwszej trenerskiej kadencji Marcina Pogorzały), lecz po nich przychodziły kolejne sromotne porażki i zwycięstwa wypuszczane z rąk w ostatnich minutach, po których demony przeszłości wracały (niespodziewanie przegrany finał barażów z Górnikiem Łęczna, seria porażek na otwarcie stadionu, klops w derbach rozgrywanych przed własną publicznością – przykłady można mnożyć).
Moskal przywrócił piłkarzom ogień w oczach – zbudował zespół, dla którego strata bramki nie była powodem do załamywania rąk, lecz motywacją do tego, by z jeszcze większą zaciętością walczyć o zwycięstwo. W ciągu 330 dni, które krakowski trener spędził przy al. Unii jego zespół aż ośmiokrotnie punktował w spotkaniach, w których musiał gonić wynik – po raz ostatni w piątkowym pojedynku w Gdyni. Ten mecz był zresztą jak streszczenie całego sezonu – długo się ŁKS-owi nie układał, łodzianie musieli się w nim namęczyć, aby wyszarpać upragniony punkt, odwrócić źle układające się losy rywalizacji.
Dosyć paradoksalne jest to, że jednym z największych atutów ŁKS-u prowadzonego przez trenera słynącego z zamiłowania do ofensywnej gry była druga najszczelniejsza obrona w lidze – Moskal zbudował defensywę, w której ostra rywalizacja trwała na każdej pozycji; obronę, która wreszcie dawała reszcie zespołu spokój. Wykreował nieoczywistych bohaterów i po raz kolejny udowodnił, że wie, jak pracować z młodymi piłkarzami. Najbardziej wyrazistym przykładem jest metamorfoza, jaka przeszli w ostatnich miesiącach Mateusz Kowalczyk i Aleksander Bobek: od rezerwowych do kluczowych elementów zespołu. Dowodów jest jednak więcej: Nacho Monsalve wreszcie zaczął grać na miarę swojego potencjału, Bartosz Szeliga odkrył drzemiącego w sobie skrzydłowego, Michał Mokrzycki odżył po rundzie, w której zdążył na pamięć poznać wszystkie krzesełka na ławce rezerwowych stadionu w Płocku, a Adam Marciniak i Maciej Dąbrowski przeżyli kolejną piłkarską młodość.
Jednym słowem, Moskal przywrócił w zespole odpowiednie proporcje i porządek: młodzieżowcy nie byli u niego sposobem na ciułanie punktów w Pro Junior System, lecz kluczowym elementem zespołu, obcokrajowcy nie stawali się siłą dominującą w drużynie, lecz wartościowym jej wzmocnieniem (w podstawowym składzie na mecz z Arką wyszło ich ledwie trzech, a przypomnijmy, że jeszcze niedawno ŁKS krytykowano za to, że buduje przy al. Unii prawdziwą Legię Cudzoziemską). W składzie biało-czerwono-białej jedenastki było też wielu piłkarzy, dla których ŁKS był czymś dużo więcej niż kolejnym przystankiem w karierze (obrazki zapłakanych Adama Marciniaka i Aleksandra Bobka – wychowanków klubu z al. Unii reprezentujących dwa zupełnie różne piłkarskie pokolenia będą zapewne wspominane przez lata).
Huk szampanów i głośny śpiew rozradowanych kibiców nie mogą oczywiście przysłonić problemów ŁKS-u – wciąż zbyt wiele rubryk w sprawozdaniu finansowym piłkarskiej spółki z al. Unii zaznaczonych jest na czerwono; finansowe zaległości nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jeśli ŁKS chce uniknąć przykrej powtórki sprzed czterech lat, musi poważnie wzmocnić zespół. Na czołówkę Fortuna 1 Ligi jego skład okazał się wystarczający, lecz łodzianie mieli w tym sezonie zbyt wiele momentów dekoncentracji i słabszej gry, które silniejszy rywal z zimną krwią by wykorzystał – w ekipie z al. Unii jest po prostu za mało graczy o prawdziwie ekstraklasowej jakości. Oby w ŁKS-ie faktycznie wyciągnęli wnioski z niepowodzenia sprzed czterech lat, bo zbyt wielu beniaminków przekonało się już, jak mocno różni się rywalizacja w 1. Lidze i w Ekstraklasie.
Drużyny, które stworzył przy al. Unii Kazimierz Moskal są pod wieloma względami wręcz skrajnie od siebie różne. Tamta czarowała spektakularnymi zagraniami, ofensywną grą, która miała być nową jakością na ekstraklasowym podwórku, ta pokonywała rywali przede wszystkim zespołowością, determinacją, umiejętnością kontrolowania emocji w kluczowych momentach. Tamta była jednowymiarowa, łatwa do rozczytania dla rywali, ta wydaje się znacznie bardziej wszechstronna, lepiej poukładana i zorganizowana. W tamtej cały zespół nosił fortepian dla futbolowego artysty, Daniego Ramireza, w tej indywidualne zrywy często decydowały wprawdzie o losach spotkań, ale było też wiele takich meczów, po których bohaterów było pięciu, sześciu, siedmiu, albo i jedenastu.
Oby zupełnie inny niż cztery lata temu był też los biało-czerwono-białego zespołu po awansie do ligowej elity. Piłkarze już swoją robotę wykonali. Teraz czas na działaczy – w ich rękach sfinalizowanie przejęcia klubu, wyprowadzenie spółki na finansową prostą i konkretne wzmocnienie drużyny. Tak, aby fani ŁKS-u przez długie lata nie musieli już zaglądać do Niepołomic, Chojnic, Głogowa czy Nowego Sącza.