Zwykle zmiana trenera daje drużynie pozytywny impuls, tymczasem w ŁKS-ie jest odwrotnie. Tak źle nie było nawet za czasów Piotra Stokowca.
Już chyba najwięksi optymiści kibicujący klubowi z al. Unii stracili nadzieję, że drużyna włączy się do gry o baraże o ekstraklasę. A taki był cel po przerwie zimowej. Temu podporządkowane były transfery, długi obóz w Turcji. Dziś z klubowych gabinetów słychać o budowie drużyny… na przyszły sezon. Na razie wychodzi to jak w czeskim serialu animowanym Sąsiedzi, o Pacie i Macie, nieudolnych majsterkowiczach.
Szefowie klubu próbują robić dobrą minę do złej gry, ale przecież nie po to sprowadza się zawodników z polskiej, ukraińskiej i szwedzkiej ekstraklasy, żeby walczyć o awans za rok, a po drodze kompromitować się porażkami w fatalnym stylu.
Nie sądzę, że Rudol, Hinokio, Mrvalejvić czy Norlin umówili się, że będą pozorować grę, by zrobić komuś na złość. Skoro grali wcześniej w Motorze Lublin, Stali Mielec, Weresie Równe i IFK Goteborg, to chyba coś potrafią. W ŁKS-się dziwnym trafem wszyscy się uwstecznili. Nie tylko oni, bo gdyby ktoś niezorientowany usłyszał dziś, że Bobka chciał całkiem niedawno Juventus Turyn, to mógłby dostać czkawki ze śmiechu. A Mokrzycki dziś nie nadaje się nawet do przeżywającej kryzys Wieczystej, a ponoć niedawno był na liście życzeń kilku klubów ekstraklasy.
Skoro jednak wszyscy w ŁKS-ie grają słabo i bardzo słabo, to raczej nietrudno wskazać głównego winowajcę.
Reklama
Stara zasada mówi, że jeśli jeden, drugi czy trzeci piłkarz zawodzi, to może mieć – z różnych przyczyn – gorszy czas. Jeśli jednak zawodzą wszyscy, to przyczyny trzeba szukać w sztabie szkoleniowym. Ludzie rządzący ŁKS-em zaryzykowali bardzo mocno, zatrudniając w sumie anonimowego, a na pewno bardzo niedoświadczonego Ariela Galeano. Efekt nowej miotły trwał chwilę, po czym zaczął się dramatyczny zjazd.
Chciałbym usłyszeć kiedyś, co skłoniło dyrektora sportowego ŁKS-u do sięgnięcia po piłkarskiego „noł nejma” z Paragwaju. Podejrzewam, że Galeano i/lub jego menedżer muszą mieć dobry bajer, bo wcześniej nabrali szefów Gianniny, w której obecny szkoleniowiec ŁKS-u utrzymał się zaledwie przez cztery miesiące.
Nie pierwszy raz w polskim sporcie spotkałem się z podobną sytuacją, że choć w klubie są dobrzy trenerzy, to wybór padł na anonima. Ostatni przykład mam z siatkówki, gdzie PlusLigę dla Nysy miał uratować niedoświadczony Włoch, a eksperyment zakończył się degradacją. W tym przypadku jednak chodziło o człowieka z kraju, który jest w światowej czołówce i pracował jako asystent z trenerskimi gwiazdami. Galeano przyleciał z piłkarskich peryferii, doświadczenia nie miał żadnego (ma 28 lat!), więc szanse na powodzenie eksperymentu musiały być bardzo małe.
PRZECZYTAJ TEŻ: Co łączy Stamirowskiego z Bońkiem, a co różni Dobrzyckiego od Cacka
W polskim sporcie często jest tak, że największym atutem zatrudnianych trenerów jest to, że nie mówią w naszym języku. I chyba dlatego w ŁKS-e postawili na 28-letniego Paragwajczyka, zamiast na Marcina Matysiaka, który wprowadził rezerwy z czwartej do drugiej ligi, czy Marcina Pogorzałę, przygotowywanego przez kilka ostatnich lat do samodzielnej pracy.
Pewien naukowiec tłumaczył mi kiedyś, że nasze kompleksy wobec obcokrajowców mają podłoże w czasach zaborów i – zdaniem badaczy – będzie się z nimi mierzyć jeszcze kilka pokoleń.
Reklama
Na miejscu właścicieli ŁKS-u przede wszystkim wyciągnąłbym konsekwencje nie wobec trenera, bo to nie jego wina, że dostał zadanie dla niego stanowczo za trudne, ale dla tych, którzy coś takiego wymyślili. W sporcie drużynowym kluczowe jest minimalizowanie ryzyka, tymczasem w ŁKS-ie zrobiono coś całkowicie przeciwnego, co nie świadczy dobrze o kompetencjach decydentów.