W środę PGE Skra Bełchatów odpadła z Pucharu CEV, ale ten mecz zostanie zapamiętany z innego powodu – był ostatnim, kiedy prezesem klubu był Konrad Piechocki. Stwierdzenie, że kończy się epoka, tym razem nie jest za bardzo górnolotne i przesadzone.
Nic nie trwa wiecznie, zwłaszcza w sporcie, gdzie kariery trwają krótko. Konrad Piechocki był w bełchatowskim klubie ćwierć wieku, co w dzisiejszych czasach było niesamowitym wydarzeniem. Przyłożył rękę do wszystkich sukcesów – od pierwszego Pucharu Polski w 2005 roku, po ostatni – dziewiąty – tytuł mistrzowski zdobyty pięć lat temu. Nie będzie przesadą, gdy napiszę, że ma spory wkład w obecne sukcesy całej polskiej siatkówki.
To w Bełchatowie zachwycał techniką i uczył jej swoich kolegów Stephane Antiga, po zakończeniu kariery trener, który doprowadził Biało-czerwonych do mistrzostwa świata w 2014 roku. Wcześniej prezes Skry ściągnął do Polski Daniela Castellaniego, pod wodzą którego nasza reprezentacja zdobyła jedyne w historii mistrzostwo Europy.
Owszem, Konradowi Piechockiemu było łatwiej, gdyż klub miał wsparcie potężnego sponsora, jakim była spółka skarbu państwa. Były lata, kiedy Skra była najbogatsza, ale wygrywała też w sezonach, kiedy rywale mieli więcej do wydania. Nie wolno jednak zapominać, że w sporcie pieniądze to nie wszystko, a dowodem jest choćby piłkarski Paris Saint Germain, nieprzyzwoicie zamożny, szastający pieniędzmi, a jednak niepotrafiący odnieść znaczącego sukcesu.
Konradowi Piechockiemu długo udawało się zamieniać pieniądze w medale. Jak zwykle w takich przypadkach miał przeciwników. Nie wszystkie posunięcia przynosiły pozytywne skutki, bo ten się nie myli, kto nic nie robi. Dziś odchodzący prezes Skry może żałować, że nie zatrzymał w klubie Marcina Janusza, nigdy nie dał szansy Aleksandrowi Śliwce, Tomaszowi Fornalowi czy Maciejowi Muzajowi, a także wielu innym świetnych siatkarzom, którzy albo przemknęli przez drużynę, albo nigdy w niej nie zaistnieli, choć byli na liście płac.
Konrad Piechocki jest kolejnym prezesem, który został zmuszony do rezygnacji. Nie musiał odchodzić, ale wybrał dobro klubu. Bez wsparcia potężnej spółki skarbu państwa Skra mogła przestać istnieć. Szkoda jednak, że o dymisji zdecydowali politycy, którzy – jak przypuszczam (a jest to przypuszczenie graniczące z pewnością) – nie odróżniają “piłki wysokiej od szybkiej”. Wcześniej wielu lansowało się i ogrzewało w blasku sukcesów, teraz pojawili się tacy, którym wydaje się, że prowadzenie drużyny jest proste. Skądś to znam…
Gdy Zbigniew Boniek przekazywał odrodzony Widzew Sylwestrowi Cackowi, słyszał, że nowy właściciel i jego doradcy nie gorzej znają się na piłce nożnej, dyscyplinie bardzo prostej. Z ŁKS w podobny sposób wygoniono Antoniego Ptaka, a argumenty były podobne, że bez niego będzie lepiej. Oba eksperymenty zakończyły się tak samo smutno. Mam nadzieję, że w Skrze będzie inaczej, bo to wciąż klub mający najwięcej kibiców w Polsce, co doskonale widać na wyjazdowych meczach, nawet w tym chudym roku.
Gdy Ludwik Sobolewski przestał być prezesem Widzewa, przez kilka lat służył radami swoim następcom, którzy – co ważne – chętnie z nich korzystali. Konrad Piechocki z Bełchatowa się nie wyprowadza i – jak przypuszczam – zawsze chętnie pomoże, bo przecież Skra jest jego dzieckiem, a żaden rodzic nie odmówi dziecku pomocy. Dlatego nie mówię prezesowi żegnaj, ale do widzenia.