– Pobyt w Widzewie to zderzenie z układami – twierdzi Michał Przybylski, który w klubie był w 2018 roku. W wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” narzeka głównie na Franciszka Smudę.
Michał Przybylski był w Widzewie wiosną 2018 roku. Ten był wtedy w 3. lidze. Przybylski nie przebił się do pierwszego składu. Rozegrał tylko cztery mecze, na boisku był niewiele ponad godzinę. Na wówczas 20-latka nie chciał stawiać trener Franciszek Smuda. Okazuje, się, że 25-letni dzisiaj piłkarz ma o to żal do niego i chyba w ogóle do klubu. Przybylski trafił do Łodzi z Wysp Owczych, bo tam mieszka od 20 lat, i tam zresztą wrócił. Jest piłkarzem B36 Torshavn. Liczy na obywatelstwo i grę w reprezentacji Wysp Owczych.
– Pobyt w Widzewie to zderzenie z układami – twierdzi piłkarz w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. – Byłem świeżo po debiucie w reprezentacji Polski U-20. Dostałem mnóstwo wiadomości od przedstawicieli największych i najpoważniejszych agencji menedżerskich w Polsce. Z jedną z nich nawiązałem współpracę i dostałem propozycję gry w trzecioligowym wtedy Widzewie. Wydawało mi się, że to będzie świetny ruch: mama mieszka w Łodzi, klub duży, z tradycjami i aspiracjami, fantastyczni kibice. Wszystko się zgadzało.
Następnie opowiada, że przyszedł na pierwszy trening, a trener Smuda nie znał nawet jego imienia i w ogóle nie widział, kim on jest. – To było bardzo dziwne, bo wcześniej, kiedy byłem w gabinecie prezesa, słyszałem jak to bardzo wszyscy w klubie na mnie czekają, wierzą we mnie i obiecywali, że będę gwiazdą – mówi.
Smuda miał rzadko z nim rozmawiać, a w końcu powiedzieć piłkarzowi, żeby nauczył się grać w obronie, bo będzie defensywnym pomocnikiem. – Nie byłem zachwycony, bo jestem ofensywnym pomocnikiem, więc zmiana była dla mnie bardzo duża. Ale zgodziłem się, bo myślałem, że zagram w taki sposób tylko jeden mecz. Tymczasem występowałem w tej roli cały czas i – nie będę ukrywał – byłem najsłabszy w drużynie – opowiada Przybylski.
W końcu piłkarz został odstawiony od składu i – jak mówi – także od treningów. Miał ćwiczyć z boku z masażystą, który rzucał mu piłkę. – Dopiero mniej więcej po dwóch latach poskładałem wszystko w jedną całość. Moja teoria jest taka, że ktoś z szefów klubu był dobrym znajomym menedżera i dał mu zarobić. Doszły mnie słuchy, że za mój podpis pod kontraktem agent dostał kilkadziesiąt tysięcy zł., a więc konkretną sumę jak na trzecią ligę i gracza ze śmiesznej ligi z Wysp Owczych. Czy rzeczywiście tak było, nie wiem. Słyszałem również, że niektórzy zawodnicy Widzewa mieli wpisaną w kontrakt zagwarantowaną liczbę minut, jakie mieli rozegrać w sezonie. Ja nie miałem – twierdzi.
Co ciekawe, gdy Przybylski był w Widzewie, podobało mu się tutaj. W wywiadzie dla oficjalnej strony klubu wspominał m.in., że poziom treningów jest z ekstraklasy i że to w ogóle inny świat. Chwalił też Roberta Demjana, ówczesnego napastnika drużyny, z którym nawet grał w ataku. Wywiad można przeczytać tutaj.