Jestem zażenowany i zawstydzony poziomem dyskusji i komentarzy po meczach piłkarskiej reprezentacji Polski z Litwą i Maltą. Biało-czerwoni mają w kwalifikacjach do mistrzostw świata sześć punktów, czyli komplet; nie stracili gola, a strzelili trzy. Start bardzo dobry, bo – przypomnę malkontentom – za zwycięstwo 1:0 jest drużyna dostaje trzy punkty, podobnie jak za 5:0.
Mam jednak wrażenie, że nasi eksperci i duża grupa kibiców, są mocno rozczarowani, że Polska dwa razy wygrała. Dla nich najlepszym wynikiem byłyby porażki, bo wtedy mogliby wylać z siebie jeszcze więcej żółci, obrzucić zawodników i trenera jeszcze większą ilością błota, bo przecież im gorzej, tym dla nich lepiej.
Po chwilowym zastanowieniu się, nie jestem jednak zaskoczony, bo niedocenianie tego, co osiągnęliśmy, jest cechą naszego narodu wybranego, który powinien być przecież najlepszy we wszystkim, czego się dotknie. Iga Świątek jest obecnie DRUGĄ tenisistką na świecie, a po przegranych w największych turniejach z rywalkami z krajów, gdzie tenis jest dyscypliną narodową, musi mierzyć się z coraz większą falą krytyki, z czym zresztą ostatnio nie najlepiej sobie radzi. Podobnie jest z Hubertem Hurkaczem, który wdrapał się na światowy szczyt (takim jest najlepsze dziesiątka rankingu), a po niepowodzeniach musi słuchać i czytać, jaki to jest słaby, mimo że wyprzedza kilka setek tenisistów z całego świata.
PRZECZYTAJ TEŻ: Czy polskie znaczy gorsze?
Wracając jednak do piłki nożnej, sportu najpopularniejszego w Polsce i na świecie, wiele razy pisałem, że potęgą w nim już byliśmy i to epizodycznie. Efektem były dwa medale mistrzostw świata, kilka sukcesów klubowych. Był to jednak bardzo dawno temu, a od tego czasu świat nam odjechał, a różnica stale się pogłębia. Dziś emocjonujemy się zwycięstwami i awansami Jagiellonii Białystok i Legii Warszawa w najmniej prestiżowym z europejskich pucharów. Ośmielę się jednak zauważyć, że większość obu drużyn stanowią przeciętni cudzoziemcy, podobnie jak w pozostałych zespołach z czołówki polskiej ekstraklasy.
Polska ma dziś jednego piłkarza wybitnego, kilku dobrych, a większość obecnych reprezentantów jest uzupełnieniem swoich drużyn, wcale nie najmocniejszych w swoich – wcale nie najmocniejszych – ligach. Obecny selekcjoner jest kolejnym, który próbuje z nich stworzyć drużynę, która pokona słabszych od siebie (w rankingu) i honorowo postawi się tym silniejszym.
Nie daj Bóg, że wypadnie nam z kadry jeden z kluczowych graczy, to mamy problem, bo wartościowych zastępców NIE MAMY. Litwę i Maltę pokonaliśmy bez Piotra Zielińskiego i Nicoli Zalewskiego, dwóch najbardziej kreatywnych polskich piłkarzy w ostatnich latach. Z pierwszym przeciwnikiem Polska się okrutnie męczyła, a trzy punkty zapewnił Robert Lewandowski, ostatni z trójki muszkieterów. W drugim spotkaniu było już dużo lepiej i gdyby Biało-czerwoni mieli nieco więcej szczęścia, wynik byłby dwa razy wyższy.
Wracając jednak do tematu tego felietonu, czy wysoka wygrana zadowoliłoby naszych fachowców i szyderców? Nie sądzę, bo oni z pewnością znaleźliby mankamenty. Ciekawe jest, że reprezentację w najbardziej niewybredny, wręcz chamski sposób, krytykują ci, którzy niczego w niej nie osiągnęli. A każdy, nawet średnio zorientowany kibic, zapewne wie, że swoje kariery łagodnie mówiąc – zmarnowali i to ze swojej winy (młodszym fanom futbolu wyjaśniam, że nie były to kontuzje, ale np. mało sportowe prowadzenie się). Żaden z nich nie został dobrym trenerem, choć kilku próbowało. Nie przeszkadza im to wylewać pomyje na selekcjonera i zawodników, bo krytyką tego nazwać nie można.
Analogicznie jest z grupą kibiców, którym nawet nie niepowodzenia, ale trudności, sprawiają wręcz radość. No bo jak zawodnicy z narodu wybranego mogą nie wygrywać z Litwą i Maltą kilkoma golami? A jeszcze gorzej, że najważniejszą kadrę prowadzi Polak, bo taki Luis de la Fuente potrafiłby zmienić wodę Staropolankę w wino Rioja, a nasza kadra byłaby seksowna niczym Angelina Jolie. Pomarzyć każdy może, ale szybko trzeba zejść na ziemię i na przykład spóbować poszukać Polaków w czołówce strzelców ekstraklasy.