Idąc energicznym krokiem (tak mi się wydawało), w pierwszej chwili go nie dostrzegłem. Stał blisko bramy oparty o mur. Dopiero po chwili zrozumiałem, kto to jest i szybko, (nie gubiąc rytmu) rzuciłem w jego kierunku:
– Cześć Krzysiu ! Czekasz na kogoś ?
– Nie chcą mnie wpuścić.
– Jak to ? Ciebie ? To niemożliwe!
– A jednak – potwierdził z goryczą w głosie.
– Poczekaj – rzuciłem w jego kierunku. – Spróbuję coś załatwić.
Najpierw atakuję porządkowego.
– Panie ! Pan wie kto to jest ? To Krzysztof Surlit, bodaj najsłynniejszy piłkarz tego klubu. Jak Pan tak może? Gdyby nie on, nie miałby pan tej roboty!
– Ale nie ma biletu ani wejściówki…
– Jezuuuu – wyrwało mi się.
Szybko wbiegłem na pierwsze piętro i za chwilę człowiek- legenda był już na stadionie.
Pamięć ludzka jest krótka. Bez Krzyśka (i oczywiście pozostałych) Widzewa by nie było. Pamiętam derby Łodzi na Piłsudskiego. Ostry mecz, Surlit nie żartuje. Alojzy Jarguz także. Żółta kartka dla Krzysztofa Surlita podsumowuje pierwsza połowę. Stoję blisko miejsca, gdzie piłkarze schodzą z boiska. Idą obok siebie sędzia i nasz Krzysio. Obaj jeszcze rozedrgani, rozgrzani meczem. Arbiter jeszcze raz go upomina:
– Zaraz dam ci czerwoną, jak się nie uspokoisz!
– Mogę dostać i czerwień– odpowiada rezolutnie pomocnik Widzewa. – Ja ich pozabijam, ale musimy to wygrać! – wręcz krzyczy do arbitra.
W drugiej połowie Krzysiek trafia z dystansu w swoim stylu. Bezradny Janek Tomaszewski tylko popatrzył zrezygnowany w miejsce, gdzie wpadła kopnięta z ogromną siłą piłka. Taki był Surlit. Bezkompromisowy. Nie robił nic na 50%, wszystko było bez kalkulacji, do końca, ile miał siły. Nie kalkulował.
Starcia braci, Wiesiek – bramkarz Mistrza Polski z 1980 roku – Szombierek Bytom i Krzysztof, pomocnik Widzewa, także były ciekawe, bo nagrodą za lepszy występ była możliwość zasiadania przy świątecznym stole po prawej ręce Seniora Surlita.
Kiedy mój, wtedy nastoletni, syn wracał z treningów drużyny juniorów Widzewa (trener Andrzej Drabik) to narzekał tylko wtedy, gdy jego drużyna grała sparringi z old-boyami. Ręce mu cierpły, gdy bronił strzałów Surlita. Ten bowiem nie żartował, nawet grając przeciwko nastolatkom. Kochał wygrywać i w pewnym momencie drużyna musiała się rozpaść. Ambitny pomocnik, nie mógł i nie chciał pogodzić się z niepowodzeniami, często wywoływał spięcia z rywalami, sędziami, ale też z kolegami z drużyny. Liczyło się tylko zwycięstwo. Krzysiek nie lubił fuszerki, cwaniactwa i oszukaństwa.
W pamiętnym meczu, bodaj w Szczecinie, w przerwie, tylko koledzy zapobiegli jego bójce z „szefem” drużyny, który symulował grę. Kiedyś, w meczu ligowym, postanowiono ominąć pomocnika przy ”podziale łupów”. Ten szybko zorientował się, co jest grane.. i na przekór przedmeczowym ustaleniom, w których nie brał udziału, zrobił wszystko, by zepsuć święto rywalom. Strzelił dwa gole i wychodząc z szatni powiedział „teraz się nauczycie, że mnie się nie pomija przy takich ustaleniach”.
Ambitny ponad wszystko, zapłacił za to najwyższą cenę. Cenę życia… Słynął nie tylko z atomowych strzałów, ale także z „żelaznego” uścisku. Obaj bracia (także Wiesław) potrafili tak wylewnie się witać, że klękajcie znajomi i narody. Kiedyś na stadionie Widzewa zaaranżowano starcie Tytanów. Czule witali się Krzysztof Surlit i Tomasz Jagodziński. Obaj poczerwienieli, posinieli, ale żaden nie okazał słabości. To był remis. Ktoś komu choć raz podali ręce w/w panowie może o sobie z dumą powiedzieć — „klękałem przed „Jagodą” i Surlitem”. Wierzcie mi, drodzy czytelnicy. To nie był wstyd.
Krzyś także potrafił chronić słabszych. Kiedy w drużynie znalazł się młodziutki Wiesio Wraga, paru cwaniaków chciało sprawdzić, na ile sobie mogą pozwolić z debiutantem. Surlit, który potem grał z Wragą w Finlandii, chwytał delikwenta w pasie i paroma koziołkami z przewrotami wybijał im to z głowy. Przyjaźń godna podziwu i szacunku.
Kochał swoja Rodzinę w sposób niesamowity. Był jej wierny. Zawsze o niej myślał. Silne nogi, silne ręce i trochę słabsze serce. Bo bez pasji nie da się żyć. Ile razy jestem na cmentarzu na Zarzewie i patrzę na Jego pomnik zawsze widzę jego zaciętą twarz i przypominam sobie jak krzyczał: “Musimy wygrać!”.
Krzysiu, dla Ciebie Widzew, to nie było puste słowo. To było całe Twoje życie.
CZYTAJ TAKŻE >>> Rachu-ciachu… i po Jachu [FELIETON]
Dariusz Postolski