W Widzewie zgadza się prawie wszystko: od fantastycznych kibiców, przez mądry rozwój klubu, aż po finanse, które są wręcz wzorcowe. Gdyby jeszcze nie trzeba było rozgrywać meczów…
Sielankowy obraz psuje jednak to, co w sporcie jest najważniejsze – wyniki. Ekstraklasowi rywale nie drżą na wiadomości, że kibice znów wykupili wszystkie karnety, że klub wypracował zysk, co zdarzyło się pierwszy raz od zamierzchłych czasów, gdy za wielkie pieniądze sprzedani zostali do Włoch Zbigniew Boniek i Władysław Żmuda. Przeciwnie, idą jak po swoje, dlatego w ostatnich 11 kolejkach Widzew jest jednym z najsłabszych zespołów w ekstraklasie. Co z tego, że trener przygotował trudną taktykę na Cracovię, skoro jej zawodnicy uparli się, żeby przeszkadzać w jej wykonaniu. Podobnie jak tydzień wcześniej gracze Lecha Poznań, którzy nic nie robili sobie z tego, że po raz pierwszy Widzew zagrał w systemie z trzema obrońcami i na szczęście wbili mu tylko cztery gole (1:4 z Lechem to dobry wynik – usłyszałem od jednej z widzewskich legend).
Przeżyłem już gorsze widzewskie przedwiośnia. Problem w tym, że większość z nich miała obiektywne przyczyny. W 1997 roku Widzew przegrał z ŁKS-em i Stomilem Olsztyn, jednak wszyscy (no prawie) byli przekonani, że potencjał jest tak duży i mimo że znów pojawiły się problemy w regularnymi wypłatami, drużyna musiała wejść na właściwe tory. I weszła, nie przegrywając meczu już do końca sezonu.
Później przy złych początkach powody były łatwe do zdiagnozowania, czyli słabość sportowa, wynikająca z jeszcze większej słabości organizacyjnej (czytaj braku pieniędzy). Dlatego teraz fatalna postawa szokuje, przynajmniej mnie. Bo skoro klub jest dobrze zorganizowany, płaci może nie najwięcej w lidze, ale godnie i regularnie, stać go na kupowanie zawodników za 300 tys. euro, to dlaczego, skoro jest tak dobrze, jest tak źle?
Kibice szukają winnych regresu. Czytając media społecznościowe łatwo znaleźć podział na dwie grupy: pierwsza uważa, że winny jest klub, który oszczędza na transferach, dlatego trener nie ma odpowiedniego – przepraszam – materiału do pracy; druga, coraz liczniejsza, jako winowajcę wskazuje Daniela Myśliwca.
Przyznaję, że bliżej mi do tych drugich, zwłaszcza, że znam trochę widzewskie kulisy. Owszem, transfery mogłyby być lepsze, ale czy ich brak to tylko wina dyrektora sportowego? “Gazeta Wyborcza” pisze, że szkoleniowiec nie zaakceptował m.in. Daniela Fili, młodego czeskiego napastnika, kupionego niedawno przez Venezię. Ja słyszałem o jeszcze lepszych graczach, z przeszłością w La Liga, którzy przeszli przez skauting Widzewa, ale zostali odrzuceni przez Myśliwca.
Patrząc na los w Łodzi Kreshnika Hajriziego, wicemistrza i zdobywcę Pucharu Szwajcarii, jestem przekonany, że w opowieściach o nie zaakceptowanych wzmocnieniach jest wiele prawdy. Przypomnę, że reprezentant Kosowa po jednym błędzie został skreślony i zamiast niego, na środku obrony grał lewy obrońca, sympatyczny, ale zawalający gola za golem.
Oczywiście, dyrektor sportowy i szefowie spółki mogli postawić na swoim (tak jak to było z zablokowaniem powrotu Bartłomieja Poczobuta) i ściągać zawodników z dobrym CV wbrew opinii szkoleniowca. Ludzie zajmujący się zawodowo rynkiem transferowym wytłumaczyli mi jednak, że piłkarze, nie chcą przychodzić tam, gdzie ich nie chcą i gdzie mogą podzielić los Hajriziego czy Saida Hamulicia. Świat piłkarski jest mały, a ich agentów jeszcze mniejszy.
Szefowie Widzewa coś muszą zrobić, bo nawet wyjątkowo oddani kibice tracą cierpliwość. Nie chcą zaakceptować tego, że w Widzewie zgadza się wszystko, oprócz wyników. Nie chciałbym być na miejscu Tomasza Stamirowskiego, Michała Rydza czy Macieja Szymańskiego, jednak jakąś decyzję trzeba podjąć. Nawet najgorsza, będzie lepsza od pozostawienia obecnego marazmu, bo jak długo można liczyć, że w lidze są gorsi od Widzewa?