Dlaczego po czterech latach od otwarcia nowego stadionu Widzew jest nadal tak daleko od miejsca, gdzie być powinien?
W czwartek w mediach społecznościowych pełno było Widzewa – Widzewa dumnego z rocznicy otwarcia nowego, pięknego stadionu. Kibice opisywali, jak dostali się na uroczystość 18 marca 2017 roku, jak przeżywali mecz z Motorem Lubawa i jak wielkie czuli wzruszenie.
Przypomina mi się historia przytoczona przez George’a Besta w jego pełnej anegdot książce „Strzał w przerwie”. Były już wtedy gwiazdor Manchesteru United leżał w łóżku pełnym studolarowych banknotów w hotelu w Las Vegas z nagą miss świata, a boy hotelowy właśnie dostarczył kolejną butelkę. Problem w tym, że nie bardzo chciał opuścić pokój, coś go gryzło, gdy patrzył na swojego idola. Aż wreszcie wypalił, zerkając jeszcze na dolary, Mary Stavin i byłego reprezentanta Irlandii Północnej: – Panie Best, kiedy to wszystko w pana życiu zaczęło się tak chrzanić? Co poszło nie tak?
Akcent wskazywał, że boy pochodził z Belfastu, jak jego idol, więc myślę, że końcowe pytanie będzie też zasadne ze strony kogoś, kto pierwsze lata życia spędził kilkaset metrów od stadionu przy Piłsudskiego. Widzewie, dlaczego to wszystko idzie tak opornie? Bo że wiele rzeczy szło w złą stroną a droga do Ekstraklasy zamiast autostradą stała się objazdem po wertepach nikt chyba wątpliwości nie ma?
Na rozwój – a często także jego brak – Widzewa spoglądam z pewnego dystansu. Na otwarciu stadionu byłem, przygotowując bardzo dobrze potem przyjęty materiał do Ligi+Extra: programu zarezerwowanego raczej dla klubów z najwyższej klasy (ale kto by nie robił wyjątku dla czterokrotnego mistrza Polski i jego tysięcy kibiców na meczu III zaledwie ligi?).
Droga, która zaczęła się reaktywacją klubu w sezonie 2015/16 w czwartej lidze powinna wyglądać inaczej – choćby tak, jak ta pokonana w cztery lata przez Glasgow Rangers. Szkocki potentat potknął się w drodze powrotnej z Third Division do Premier League tylko raz, na jej zapleczu. Na inauguracyjny mecz The Gers przyszło 49 tysięcy ludzi, bijąc rekord świata na czwartym poziomie rozgrywkowym. Pojawiały się dawne klubowe gwiazdy na trenerskiej ławce, były też niewypały, ale również wielka determinacja i chęć naprawiania pomyłek, które – a jakże – też się pojawiały. To przyniosło wymarzony skutek. Gdy Widzew męczył się z Motorem Lubawa, zespół z Ibrox Stadium pukał już do europejskich pucharów – niespełna 5 lat po karnej degradacji i upadku klubu. Można? Trzeba!
W Widzewie kibice musieli obserwować kolejne wymęczone awanse i marnowanie potencjału, zwłaszcza tego kibicowskiego i finansowego. Przez wiele lat miałem pełne przekonanie, że nie ma chyba drugiego klubu w Europie, gdzie za tak duże pieniądze (na swój poziom oczywiście, pamietajmy o proporcjach), zbudowano by tak przeciętny, by nie powiedzieć słaby zespół. I mam je nadal, choć konkurencja ze strony takich klubów, jak choćby Barcelona – tam dopiero było marnotrawstwo! – czy Lech Poznań jest ogromna. A to przecież tylko najbardziej oczywiste przykłady.
Oczywiste jest również to, że kluczowy jest wybór prezesa, czyli szefa, który wszystkim pokieruje i weźmie za to odpowiedzialność.
Ja na przykład cały czas zastanawiam się, co by było, gdyby Widzew zatrudnił Ireneusza Mamrota, z którym rozmawiał w 2019 roku? Albo gdyby od początku, już w 4. lidze, uznano, że potrzebny jest trener, który zacznie budować klub na miarę Ekstraklasy, z długofalową wizją, a nie ktoś, kto ma tylko wyrwać kolejny awans? Taki szkoleniowiec wart jest wszystkich pieniędzy, bo to przecież on sprawia potem, że do klubu płynie kasa za coraz lepszych piłkarzy, coraz droższe bilety na coraz atrakcyjniejsze widowiska itd., itp. Jasnym jest również, że zarząd miałby łatwiej, gdyby tworzyła go grupa biznesmenów nie szukających szybkich zysków i nie mających kłopotów z tymi, którzy kasy nie mają, ale wiedzą, jak się do niej dorwać. Ciąg złych ruchów wokół klubu jest tu zbyt długi i właśnie o tym warto dziś myśleć, wspominając efektowne otwarcie stadionu z marca 2017 roku. Dlaczego to wszystko poszło tak cholernie źle?
Widzew marzy więc o wczołganiu się do strefy barażowej, a szkocki odpowiednik robił do wczoraj furorę w Lidze Europy, ma też zapewniony pierwszy od sezonu 2010-11 tytuł mistrzowski. Że w lidze szkockiej było łatwiej? Mam wątpliwości, zwłaszcza, że futbol w tym kraju bardzo się ostatnio rozwija. Jeszcze parę lat temu Szkoci byli za nami w rankingu UEFA, teraz wyprzedzają nas o kilka długości i wciąż uciekają – także za sprawą odbudowy Glasgow Rangers.
W Łodzi nie wszystko jeszcze stracone – kibice wciąż wierzą, że ich klub niebawem wróci na mapę poważnej piłkarskiej Polski.
Takie czasy nie wrócą, nie ma się co łudzić, ale warto jednak zacząć solidnie pracować na to, by piąta rocznica otwarcia nowego stadionu była rocznicą radosną, świętowaną podczas meczu naprawdę dobrze grających gospodarzy. A takich spotkań tak naprawdę wiele na tym pięknym obiekcie nie było.