Gdy w 88. minucie Adrián Dalmau ładował piłkę do bramki ŁKS-u obok rzucającego się w przeciwległy róg Aleksandra Bobka nie brakowało takich kibiców łódzkiego klubu, którzy załamali ręce i ruszyli do wyjść ze swoich sektorów. Piłkarze Kazimierza Moskala udowodnili jednak, że także w najwyższej klasie rozgrywkowej potrafią odwracać losy meczów i zasługują na to, żeby wspierać ich do ostatniego gwizdka. Bardzo cieszy to, że w głównych rolach znów wystąpiła młodzież – Aleksander Bobek i Artemijus Tutyškinas.
Na nic zdałyby się bramki Ramíreza i Tutyškinasa, gdyby nie fenomenalna dyspozycja Aleksandra Bobka. Młodzieżowiec kilkukrotnie ratował ŁKS, popisując się kapitalnym refleksem i pracą na linii bramkowej. Wciąż musi jednak pracować nad grą nogami, która zwłaszcza w systemie preferowanym przez Kazimierza Moskala jest w grze bramkarza bardzo ważna.
Pod nieobecność Adama Marciniaka wystąpił z opaską kapitańską na ramieniu. Był aktywny, starał się pomagać zespołowi w ofensywie, ale w jego grze było za dużo niedokładności – problem ten rzucał się w oczy zwłaszcza w przypadku dośrodkowań, które zazwyczaj są jego specjalnością – ale dotyczył też przyjęcia, rozegrania piłki czy wykonywanego przez niego rzutu wolnego.
Wielu kibiców Biało-Czerwono-Białych obawiało się, jak młody stoper poradzi sobie rzucony na głęboką wodę, ale Francuz w znaczącej mierze przełożył na mecz ligowy pewność i spokój, którymi imponował w sparingach ŁKS-u. Podobać mogła się zwłaszcza jego aktywność – wciąż był pod grą, wbiegał do drugiej linii, doskakiwał do rywali, odbierał im piłkę. Ocenę jego występu obniża nieco sytuacja, po której Szymon Marciniak podyktował rzut karny dla Korony – Louveau cofał co prawda rękę, ale ewidentnie powiększył obrys ciała i z decyzją naszego eksportowego arbitra trudno polemizować.
Wraz z Louveau stworzył duet, który dał ŁKS-owi znacznie więcej spokoju niż Monsalve i Marciniak w pierwszych dwóch meczach sezonu. Pokazał też, że jest w stanie włączyć się w grę ofensywną zespołu, gdy w 36. minucie jego imponująca szarża na połowę Korony zakończyła się dopiero w okolicach pola karnego rywali. Kazimierz Moskal będzie miał duży ból głowy wybierając duet (tercet?) stoperów na 69. derby Łodzi.
W piątkowym meczu oglądaliśmy jakby dwóch Piotrów Głowackich. Ten, który rozpoczął spotkanie zbyt często był wolny i niedokładny, przypominał siebie z inauguracyjnego meczu z Legią. W drugą połowę wszedł już dużo lepiej – imponował zadziornością i walecznością, dobrze prezentował się w indywidualnych pojedynkach. Mecz kończył na nietypowej dla siebie pozycji skrzydłowego.
Jak zwykle nie można odmówić mu waleczności i chęci do gry czy kilku dobrych akcji – choćby tej z 30. minuty, gdy zagrał na jeden kontakt piękną kombinację z Danim Ramírezem i Kamilem Dankowskim. Nie potrafił jednak uspokoić akcji w środku boiska, w jego grze było zbyt wiele chaosu – najbardziej widoczne było to w końcówce spotkania, w której sam zaplątywał się we własne dryblingi.
To był elektryczny występ gracza, który wraca na ligowe boiska po długiej przerwie. Bez wątpienia ma duży potencjał, bez wątpienia w kilku akcjach go pokazał, ale w jego grze za dużo było nerwowości – gdy miał piłkę przy nodze brakowało mu uspokojenia, przeglądu pola, podjęcia odpowiedniej decyzji.
W teorii był najbardziej ofensywnym z tercetu środkowych pomocników ŁKS-u, ale w tych elementach gry, które są dla „dziesiątki” najważniejsze, zaprezentował się blado – w rozegraniu brakowało mu dokładności i kreatywności, w dryblingu był zbyt ociężały; podejmował zbyt wolne decyzje, za długo trzymał piłkę przy nodze. Oby Pirulo wrócił do pełni sił jak najprędzej i oby miejsce w tym sektorze boiska jak najszybciej znów zajął Dani Ramírez.
Prawdziwy lider i kreator ofensywnej gry ŁKS-u. Przypomniał, że jego magia nie zawsze opiera się na technicznych sztuczkach, piłkarskich fajerwerkach, lecz na kreatywności, nieszablonowości, przeglądzie pola; prostych, ale wykonywanych z chirurgiczną precyzją zagraniach, które przynoszą wielką korzyść zespołowi. Po jego zejściu w atakach ŁKS-u wyraźnie brakowało jego jakości i dokładności.
Gdy znajdował się na placu gry, był praktycznie niewidoczny – nie bez przyczyny Kazimierz Moskal zmienił go jako pierwszego. Najlepiej pokazał się w 48. minucie, gdy ruszył do prostopadłego podania Piotra Głowackiego. W tej akcji wywalczył jednak tylko wrzut z autu na wysokości pola karnego.
Jak na skrzydłowego, wnosił do gry ofensywnej ŁKS-u zdecydowanie za mało. Po przerwie prezentował się jednak, podobnie jak cały zespół, nieco lepiej, pracując nie tylko w ofensywie, ale i w destrukcji.
Po wejściu na boisko nieco aktywniejszy niż Janczukowicz, już w 60. minucie dobrze pokazał się w akcji, w której skutecznie zastawił się z piłką polu karnym. Dziesięć minut później nie potrafił wycisnąć więcej z sytuacji, w której pędził z piłką na bramkę rywali. W końcówce nie miał do powiedzenia zbyt wiele, choć wynikało to w znacznej mierze z tego, że cała drużyna koncentrowała się głównie na grze obronnej.
W końcówce spotkania zajął miejsce między Flisem a Louveau i dołożył swoją cegiełkę do ofiarnej obrony ełkaesiackiej bramki. Nie obyło się co prawda bez sytuacji, w której podniósł tętno kibicom ŁKS-u, gdy dał się przepchnąć rywalowi, ale poza tą akcją dobrze pilnował swojej strefy i skutecznie zagęszczał ustawienie zespołu w polu karnym.
Pojawił się na boisku w końcówce – był aktywny, szukał gry. Nie potrafił wykorzystać jednak dobrej sytuacji, w której miał dość miejsca, by złożyć się do strzału i zagrozić bramce rywali.
Choć przychodził do ŁKS-u jako stoper, dobrze odnalazł się w roli wahadłowego. Został jednym z bohaterów spotkania. W dziewiątej minucie doliczonego czasu gry świetnie wykorzystał błąd obrońców Korony w kryciu, dobrze nabiegł na piłkę, wygrał powietrzny pojedynek, złożył się do strzału i pokonał Xaviera Dziekońskiego, zapewniając łodzianom trzy punkty.