ŁKS wreszcie zaliczył serię dwóch zwycięstw z rzędu, choć w Grodzisku Wielkopolskim zagrał co najwyżej przeciętnie. Łodzianie dali zdominować się rywalowi, który ma drugie najniższe średnie posiadanie piłki w lidze, a skórę kilkukrotnie ratował im Aleksander Bobek. W kluczowym momencie potrafili jednak wykorzystać swoją szansę, a później walecznie i mądrze bronili jednobramkowego prowadzenia.
Gdyby nie jego kapitalne interwencje, ŁKS wyjechałby z Grodziska Wielkopolskiego bez punktów. Imponował zwłaszcza refleksem, gdy odbijał piłki uderzane przez graczy Warty z minimalnej odległości. Jego ocenę obniża z sytuacja z 44. minuty – gdy Vizinger ruszył do akcji sam na sam, nieudanie próbował zatrzymać go wślizgiem. Miał szczęście, że za jego plecami czuwał Mammadov, który wybił piłkę za linię boczną
Jeden z najjaśniejszych punktów w drużynie Marcina Matysiaka. W mecz wszedł słabo – podawał aut, nieporadnie podbijał piłkę głową w polu karnym czy zagrywał do nikogo. Wraz z upływem czasu coraz bardziej się jednak rozkręcał. Imponował walecznością, inicjatywą, skutecznymi wślizgami, aktywnością w akcjach ofensywnych. Dał trenerowi solidny argument, by zachował go w podstawowym składzie, z którego wychowanek Śląska Wrocław wygryzł kapitana ŁKS-u, Bartosza Szeligę.
Kolejny dyskretny występ. Zaliczył sporo błędów – przegranych pojedynków i strat. Wyraźnie odstawał od poziomu Mammadova.
Grał już w ŁKS-ie lepsze mecze. Nie ustrzegł się błędów, ale w ostatecznym rozrachunku przy jego nazwisku można postawić mały plus. Wraz z Gulenem mieli bardzo trudne zadanie – Warta wykonała ponad 30 dośrodkowań i miała dziewięć rzutów rożnych, więc ważny był jego wzrost i krzepa, które wykorzystywał w powietrznych pojedynkach z Eppelem. Podobać mogła się zwłaszcza jego inicjatywa i aktywność – często wychodził z linii obrony, by odbierać piłkę czy inicjować akcje łódzkiego zespołu.
To był niezły mecz Duńczyka, choć patrząc na jego CV, wciąż oczekujemy od niego znacznie więcej. Pożyteczny był zwłaszcza w ofensywie. Dobrze szukał prostopadłych podań, dogrywał do Mokrzyckiego i Ramireza, nieźle wykonywał stałe fragmenty gry. Zaliczył piękną asystę – dogrywając z rzutu rożnego, przerzucił piłkę nad tłoczącymi się w polu karnym obrońcami i bramkarzem wprost na nogę Piotra Janczukowicza. W obronie mniej spektakularny, ale bez rażących błędów.
To był jeden z najsłabszych meczów Mokrzyckiego w tym sezonie, zwłaszcza w pierwszej połowie. Przegrał zbyt wiele pojedynków, stracił zbyt wiele piłek i nie potrafił dać ŁKS-owi spokoju w środkowej strefie boiska. Brakowało mu piłkarskiej jakości w rozegraniu. Warto jednak docenić jego waleczność i zaangażowanie – biegał zdecydowanie najwięcej na boisku, zanotował wynik o 800 metrów lepszy od drugiego pod tym względem Ramireza.
Występ do zapomnienia – nieskuteczny w defensywie, nieobecny w ofensywie. Marcin Matysiak ściągnął go z boiska już w 61. minucie – można co najwyżej dziwić się, że tak późno.
To był kolejny naprawdę obiecujący mecz Ramireza. Postawił swój stempel na wszystkich ważniejszych akcjach ofensywnych ŁKS-u. Szukał piłki, czuł grę, dobrze regulował jej tempo, podejmował trafne, choć nieoczywiste wybory, czym niejednokrotnie rozrywał szyki obronne Warty, dawał przestrzeń kolegom z zespołu. Jeśli utrzyma swoją formę w kolejnych meczach, będzie kluczową postacią ŁKS-u w rundzie wiosennej.
Zwycięzców się nie sądzi, ale nie ukrywajmy – do momentu zdobycia gola to był bardzo słaby występ Janczukowicza. Był gracz Olimpii Grudziądz był w grze ŁKS-u praktycznie nieobecny (co oznacza, że był to jego naprawdę marny występ w 99%, bo tuż po załadowaniu futbolówki do bramki strzeżonej przez Jędrzeja Grobelnego Janczukowicz opuścił boisko). W samej akcji bramkowej zachował się jednak świetnie – znalazł wolną przestrzeń, idealnie nabiegł na piłkę dograną przez Durmisiego i bez przyjęcia skierował ją do siatki.
Miał kilka udanych rajdów, akcji, w których dobrze wywierał presję na rywalach czy składnie rozgrywał z Ramirezem. Dla zespołu nie było jednak z tego zbyt wiele pożytku, bo w kluczowych momentach podejmował złe decyzje lub za długo się wahał. Nie doszedł też do żadnej groźnej sytuacji strzeleckiej.
Odgrywał ważną rolę w większości akcji ofensywnych ŁKS-u – brał na siebie ciężar prowadzenia gry, kilkukrotnie udanie dryblował. Był jednak wyraźnie słabszy i mniej skuteczny niż w meczu z Puszczą (choć przyczynili się też do tego obrońcy Warty, którzy pilnowali krycia, zawężali pole gry i skutecznie blokowali boczne sektory boiska).
Nie była to zmiana spektakularna, ale na pewno pozytywna. Wniósł do drugiej linii ŁKS-u więcej pewności niż Ceijas, którego zastąpił. Zasłużył, by w najbliższym meczu dostać szansę gry od pierwszej minuty w miejsce Argentyńczyka z włoskim paszportem.
Miał wnieść na boisko doświadczenie w ostatnim kwadransie i to zrobił. Kolejna pozytywna zmiana przeprowadzona przez Matysiaka.
Spędził na boisku sporo czasu, ponad pół godziny. Z początku był niewidoczny, popełniał błędy, dał się ograć rywalowi. W ostatnich minutach wyglądał już znacznie lepiej – udanie dryblował, napędził dwie groźne akcje (był nawet blisko zaliczenia asysty), dołożył też od siebie trzy grosze w defensywie.
Zwykle, gdy piłkarz pojawia się na boisku w doliczonym czasie gry piszemy, że grał zbyt krótko, by go ocenić. W przypadku Koprowskiego jest inaczej. W swoim ekstraklasowym debiucie spędził na boisku zaledwie pięć minut, ale i tak zdążył zrobić to, z czego doskonale go znamy, czyli wsadzał głowę tam, gdzie inni boją się wstawić nogę. I to dosłownie – w czwartej minucie doliczonego czasu gry natarł głową na przyjmującego piłkę rywala z takim impetem, że ten runął na ziemię. Na szczęście sędzia Kochanek nie dopatrzył się w tamtej sytuacji przewinienia. Koprowski w pełni wywiązał się z zadania obrony wyniku, z jakim wszedł na boisko.
Grał dokładnie tyle samo, co Koprowski, ale za krótko, by go ocenić.