Chcąc grać ofensywny futbol, trzeba ryzykować. Wielu trenerów często lubi opowiadać, że ich ekipy są w stanie ryzyko to podjąć, ale koniec końców bardzo często okazuje się, że są to słowa rzucone na wiatr. Zupełnie inaczej niż w przypadku Daniela Myśliwca, który każde przeciwności, jak mecz przeciwko dużo mocniejszemu faworytowi, traktuje niczym wyzwanie. A każdemu wyzwaniu można podołać.
Widzew rozegrał w niedzielę jeden z najlepszych meczów od powrotu do Ekstraklasy. Ogrywając Lecha udowodnił tym samym, że jest w stanie rywalizować jak równy z równym przeciwko najlepszym ekipom w kraju. W końcu „Kolejorz” to trzecia drużyna poprzedniego sezonu, a także tegoroczny ćwierćfinalista Ligi Konferencji Europy. Drużyna, która kadrowo przerasta 3/4 całej ligi.
Triumf ten robi wrażenie, tym bardziej że był w pełni zasłużony. Widzew wyszedł żądny zwycięstwa, i to było widać od początku do samego końca. Nawet mimo niewykorzystanego karnego czy straconej bramki w końcówce podstawowego czasu gry – co więcej, nie zamierzał grać na remis. Nie cofnął się, nie chciał murować. Łodzianie wiedzieli, że to ich dzień. Stąd dwa gole w doliczonym czasie gry.
„Przeanalizujemy to i wyciągniemy wnioski” – podobne zdanie pada na co drugiej konferencji pomeczowej. Wyświechtany frazes, do którego dziś mało kto przykłada jakąkolwiek wagę. Niemniej są w polskiej piłce miłe wyjątki, a jednym z nich jest trener Widzewa, Daniel Myśliwiec.
Szkoleniowiec dopiero zaczynający swoją pracę w roli pierwszego trenera na najwyższym poziomie rozgrywkowym przyznał na briefingu przed meczem z Lechem, że jego podopieczni popełnili jeden karygodny błąd w meczu z innym faworytem – Rakowem. Otóż widzewiacy po otwarciu wyniku zbyt mocno się cofnęli, a jak przyznał, on i jego sztab wyciągnęli wnioski i przekazali uwagi swoim piłkarzom.
– Po zdobytej bramce nie zamierzamy się cofać. Nauczką była dla nas potyczka z Rakowem, gdy szybko strzeliliśmy gola i byliśmy tak zaskoczeni, że podejmowaliśmy mniej odważne decyzje, czym przysporzyliśmy sobie problemów. Tym razem odrobimy tę lekcję. (…) Musimy sprawić, żeby Lech nie miał piłki, bo w tym elemencie jest to zespół topowy i nie przez przypadek zdobywa tyle bramek. Są jednak takie zachowania, które możemy wykorzystać. Chcemy grać po swojemu, bez względu na rangę przeciwnika, i zrobić kolejny krok do przodu – przekonywał Myśliwiec.
Zabranie Lechowi piłki brzmiało, jak pójście na wymianę ciosów. Choć, jak przed meczem podawała Ekstraklasa, średnie jej posiadanie Widzewa w trzech ostatnich meczach wyniosło 64,5%, w każdym z nich powyżej 55% – śr. 551 podań na mecz. Lech z kolei dysponuje najwyższym w lidze średnim posiadaniem piłki na poziomie 60%, a także wyprowadza śr. 517 podań na mecz – najwięcej z całej stawki.
I o ile w całym meczu to Lech miał dłużej futbolówkę przy nodze, o tyle nic z nią konkretnego nie zdziałał. Widzew bronił bardzo wysoko, przez co utrudniał poznaniakom rozegranie. Często na połowie Lecha była niemal cała drużyna łodzian. A co najważniejsze – ekipa Myśliwca, jak tylko przejmowała piłkę, była bardzo konkretna. Nie podawała wszerz czy do tyłu, jak czynił to Lech, który nie miał przestrzeni do gry.
Grała ultraprogresywnie, z wykorzystaniem prostych środków na czele z długim podaniem z pominięciem drugiej linii – patrz pierwszy gol, kiedy Sanchez dostał piłkę na wolne pole, pomknął prawą stroną wrzucił na przedpole, później już koledzy, a przede wszystkim Fran Alvarez, zrobili swoje.
Gol na 2:1 też miał swój początek od długiej piłki – tym razem błysnął Ravas, którego górne podanie przedłużył głową Rondić, a następnie – szczęśliwie, bo szczęśliwie, ale jednak – błąd obrońców wykorzystał Klimek.
Morał z tego taki, że warto było zaryzykować. Lech z pewnością zlekceważył Widzew, za nic w świecie nie spodziewając się tak odważnej ekipy z Łodzi. Daniel Myśliwiec zwykł mawiać angielskie powiedzenie: „with great risk comes great reward”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że wielkie ryzyko wiąże się z wielkim profitem. Zwycięstwo z Lechem jest tego najlepszym dowodem.
Zresztą Widzew powinien mieć w DNA takie granie. Nie bez powodu mówi się o „widzewskim charakterze”. Niektórzy kibice zdążyli już wykorzenić z pamięci kadencję Janusza Niedźwiedzia, ale ten triumf to też efekt jego spuścizny. Bo z nim u steru Widzew też grał widowiskowo. Też był jakiś, co doceniali szczególnie neutralni obserwatorzy. Problem w tym, że tamta ekipa Niedźwiedzia bywała naiwna w swoich poczynaniach, stąd często przegrywała nie tyle z samymi faworytami, co z ich indywidualnościami – gole w poprzednich rozgrywkach Biczachczjana, Ishaka, Paixao czy koncert Josue w „Sercu Łodzi” często decydowały o końcowym rezultacie. W niedzielę Ishak przyznał, że to Widzew zagrał niczym Lech.
Myśliwiec był świadom tego, że jego drużyna ma dużo mniejszy potencjał kadrowy, ale nie oznaczało to, że nie może podjąć z faworytem rękawic. Bo to trener, który każde przeciwności traktuje, jak wyzwanie. Wyzwanie, któremu rzecz jasna zawsze można podołać.