W barwach Widzewa wystąpiło wielu kapitalnych piłkarzy. Wielu z nich ma w Łodzi status legendy. Jednym z nich jest Andrzej Michalczuk, imieniem którego została nazwana jedna z lóż na stadionie Widzewa.
Andrzej Michalczuk, a właściwie Andrij Mychalczuk to piłkarz, który swoimi kapitalnymi występami wpisał się na stałe w historię Widzewa Łódź. Zawodnik przyjechał do Polski z rodzimej Ukrainy na początku lat 90. i reprezentował barwy Chemika Bydgoszcz. Następnie trafił do Widzewa, gdzie jego kariera nabrała szybszego tempa. Z łódzkim klubem zdobył łącznie pięć medali Ekstraklasy. Michalczuk po latach jest darzony w Łodzi olbrzymim szacunkiem czego dowodem może być świeżo otwarta loża im. Andrzeja Michalczuka w “Sercu Łodzi”, o czym więcej pisaliśmy tutaj.
– Dla mnie to jest coś niesamowitego. Wielki zaszczyt. To była ogromna niespodzianka i olbrzymia przyjemność. Po odwołanym meczu z Ruchem zadzwonił do mnie kolega z pytaniem czemu do niego nie dzwonię, że mi pomnik na Widzewie postawili (śmiech). Loża to nie pomnik, ale to naprawdę piękna forma oddania szacunku. To jest dla mnie bardzo ważne, że moje nazwisko zostanie na Widzewie już na zawsze – przyznał ze wzruszeniem legendarny zawodnik RTS-u.
ZOBACZ TAKŻE>>>Miejskie dotacje. Ile płacą łodzianie za pomoc dla Widzewa i ŁKS-u?
W niedzielny wieczór w Częstochowie Raków zmierzy sie z Widzewem. Andrzej Michalczuk ma w pamięci jeden mecz z “Medalikami” – szczególny dla każdego kibica RTS-u. Mowa oczywiście o potyczce z 1997 roku gdy łodzianie pieczętowali mistrzostwo Polski właśnie w meczu z Rakowem, a Jacek Dembiński strzelił częstochowianom pięć goli.
– To były niezapomniane chwile. Mieliśmy bardzo mocny zespół, byliśmy w stanie wygrać z każdym. Pamiętam, że w pewnym momencie zorientowaliśmy się, że Jackowi niewiele brakuje do zbobycia korony króla strzelców. Zaczęliśmy wtedy pod niego grać, bo zależało nam na tym, żeby mieć w drużynie zawodnika z takim tytułem. Zatrzymał się dopiero na piątym golu i zabrakło mu jednego trafienia. Mało brakowało. Atmosfera na stadionie była kapitalna. Ludzie siedzieli tak upchnięci, że nie byłoby gdzie szpilki wsadzić. Później cała ceremonia, autografy, feta kibiców…kiedyś trzeba usiąść i obejrzeć to jeszcze raz – wspomina Michalczuk.
Łodzianie w latach 90. rzeczywiście mieli prawdziwą “kapelę”. Franciszek Smuda na ławce trenerskiej, Tomasz Łapiński jako szef defensywy, idol dzieci i młodzieży z tamtych lat, Marek Citko i reszta wybitnych zawodników jak Dariusz Gęsior, Jacek Dembiński czy właśnie Andrzej Michalczuk. Łódzkim klubem zarządzali z kolei w tamtym czasie Andrzej Grajewski, Andrzej Pawelec i Ismaat Koussan.
– Wszystkich ludzi związanych z Widzewem w tamtym okresie wspominam bardzo dobrze. Zaczynając od Pani Basi z klubowej kawiarni, przez Tadeusza Gapińskiego, który był kierownikiem drużyny, na samych właścicielach kończąc. Z prezesem Grajewskim i Pawelcem mieliśmy zawsze dobre relacje. Oczywiście media wielokrotnie podłapywały różne tematy, że się między sobą kłócimy, nie możemy dogadac i tak dalej…Ale jakoś nie było tego widać na boisku. Mieliśmy świetne wyniki, bo oprócz tego, że stworzyliśmy mocny zespół na murawie to zrobiliśmy to także poza nią. Spotykaliśmy się całymi rodzinami i sami byliśmy jedną, wielką rodziną – mówi człowiek, który dla Widzewa zagrał w 223 meczach.