To był mecz, o którym piłkarze ŁKS-u będą chcieli jak najszybciej zapomnieć. Ełkaesiacy przez 90 minut bili głową w mur. Szukanie po porażce z Resovią pozytywów w ich grze jest trudnym zadaniem.
Najmocniejszy punkt defensywy ŁKS-u. Przy akcjach bramowych był w zasadzie bez szans. W pozostałych fragmentach meczu imponował czujnością na linii i pewnymi wyjściami. Gdyby nie on, ŁKS przegrałby zapewne jeszcze wyżej.
Przy pierwszym golu dał się wyprzedzić Aleksandrowi Komorowi, przy drugim przegrał pojedynek z Damianem Hilbrychtem. Trudno dziwić się temu, że Kibu Vicuña zmienił go w przerwie.
Przy trzeciej bramce dla Resovii zaliczył w zasadzie asystę drugiego stopnia, niefortunnie nabijając Antonika. Jak zwykle próbował prostopadłych przerzutów, ale nie było dziś z nich zbyt wiele pożytku. Trudno zresztą szukać pozytywów w grze któregokolwiek z obrońców ŁKS-u w meczu, w którym drużyna traci trzy bramki, a to, że nie straciła kilku kolejnych zawdzięcza dyspozycji bramkarza/nieskuteczności rywala/szczęściu.
Od samego początku grał zbyt agresywnie, już w pierwszej połowie mógł wylecieć z boiska. Po jego faulu został podyktowany rzut wolny, z którego Resovia zdobyła pierwszą bramkę.
Zostawił najlepsze wrażenie spośród wszystkich obrońców ŁKS-u. Od pierwszych minut był aktywny, szukał gry ofensywnej, nadawał dynamiki atakom łodzian. W dalszej części meczu zgasł.
Jeśli po tak słabym meczu przy nazwisku któregokolwiek z graczy drugiej linii ŁKS-u można postawić mały plusik, to tym zawodnikiem jest właśnie kapitan „Rycerzy Wiosny”; zwłaszcza w początkowej fazie meczu. Starał się wziąć na siebie część zadań Antonio Domingueza – kilkukrotnie kasował akcje rywali, wyróżniał się walecznością, ale próbował też napędzać akcje ŁKS-u, oddawał strzały z dystansu.
Nie pokazał dziś niczego wyjątkowego, dopasował się do poziomu zespołu.
Rzeszowianie skutecznie odbierali mu ochotę do gry. Był kryty, faulowany, zatrzymywany. Nie potrafił odmienić losów spotkania, zagrał poniżej poziomu, do którego nas wszystkich przyzwyczaił.
W pierwszej połowie większość akcji ofensywnych ŁKS-u przechodziła przez lewe skrzydło i obowiązkowo przybijali na nich swoje pieczątki on i Bartosz Szeliga – najbardziej aktywny duet początkowej fazy meczu. W kolejnych minutach nie grał już z taką dynamiką i w przerwie został zmieniony przez Kelechukwu.
Zaliczył dyskretny występ, we przerwie zmienił go Stipe Jurić.
Gdy tylko dostawał piłkę, próbował dryblować, szarżować na bramkę Resovii, ale dla drużyny wynikało z tego niewiele.
Wejście zmienników nie odmieniło znacząco oblicza meczu. ŁKS przyjmował kolejne ciosy jak bokser z opuszczoną gardą i ani żadna z trzech bramek, ani zejście do szatni, ani wprowadzenie rezerwowych nie zmieniły tego stanu rzeczy.
Był niewidoczny, nie dochodził do sytuacji strzeleckich – jego występ można podsumować podobnie, jak w przypadku Janczukowicza.
Wszedł z ławki, ale zamiast stać się liderem środka pola był tylko kolejnym piłkarzem bijącym głową w mur.
Najjaśniejszy punkt ŁKS-u w drugiej połowie. Starał się robić na boisku różnicę i wykorzystywać swoje największe atuty – zwrotność, zwinność, umiejętność dryblingu. Momentami z zadziwiającą wręcz łatwością radził sobie z obrońcami Resovii, wręczając im bilet na karuzelę, na której momentalnie tracili orientację. Dziś te pojedyncze zrywy nie przyniosły ŁKS-owi zbyt wiele korzyści, ale w tym sezonie ten piłkarz może jeszcze przynieść sympatykom „Rycerzy Wiosny” sporo radości.
Wszedł przy stanie 0:3 w miejsce grającego z żółtą kartką Adama Marciniaka. Niewiele mógł już zrobić. W doliczonym czasie gry pokazał się z dobrej strony, gdy zebrał piłkę w okolicach 20. metra, podprowadził ją w stronę bramki Resovii i zakończył akcję strzałem.