Warto bowiem pamiętać, że najbliższy mecz w Łodzi Widzew gra z Legią, a to właśnie ten rywal budzi największe emocje kibiców. W ostatnich latach warszawiacy przyjeżdżali wprawdzie na Piłsudskiego, ale rywalizacja pucharowa to jednak zupełnie co innego niż liga. Głód ligowego triumfu jest w Łodzi ogromny, bo przecież Widzew nie wygrał z Legią od kwietnia 2000 roku, gdy to zwycięstwa 3:2 prowadzili łodzian Marcin Zając i Dariusz Gęsior, bramki bronił Andrzej Woźniak a w zespole gości biegali po boisku Jacek Magiera, Jacek Bednarz i Maciej Murawski, a nawet Marek Citko. Od tamtej porażki Legia wygrała z Widzewem w lidze 16 razy, tylko dwa razy remisując w Łodzi 1:1, a gola łodzianom strzelił nawet Artur Boruc. Młodsi kibice smaku wygranej nad zespołem ze stolicy nie znają, a starsi zdążyli go zapomnieć – dlatego popyt na bilety jest duży.
Jakiś czas temu w podobnej sytuacji łodzianie zdecydowali się licytować wolne miejsca na derby z ŁKS i bilety o cenie nominalnej 40 złotych sprzedawali za 600 złotych, a nadwyżkę przeznaczyli na rozwój młodzieży, ale tu takiego wariantu nie rozważają. Faktem jest jednak, że bilety na Widzew to od lat towar mocno deficytowy, znacznie trudniej dostępny niż nawet cukier, o którym teraz tak głośno.
W tej dość małej podaży, bo przecież miejsc na stadionie jest zaledwie 18 018, moim zdaniem tkwi jednak siła Widzewa. Owszem są mecze, które ze względu na stawkę, bądź rywala chciałoby obejrzeć nawet dwa razy tyle kibiców, ale to właśnie ograniczona dostępność sprawiła, że łodzianie biją od samego otwarcia nowego obiektu ligowe rekordy sprzedaży karnetów. Miłość kibiców to jedna sprawa, podobnie jak ich oddanie, które nie pozwoliło się odwrócić, gdy Widzew przegrywał walkę o awans do II ligi w 2017 roku, a dwa lata później po koszmarnej wiośnie skazywał się na kolejny rok w II lidze, choć awans na zaplecze Ekstraklasy przypadał aż trzem drużynom. Ale jest też grupa kibiców, którzy wybieraliby sobie mecze i niekoniecznie kupowali karnety, gdyby mieli pewność, że tak czy inaczej na stadion mieszczący 25 tysięcy wejdą. W Łodzi przy Piłsudskiego wypada bywać, a moda na chodzenie na Widzew trwa także dlatego, że mniejszy obiekt daje poczucie ekskluzywności. Karnet to naprawdę dobro luksusowe i im dłużej tak będzie, szefowie klubu będą mieli powody do zadowolenia. Bo przyjdą jeszcze trudniejsze czasy, gdy sama radość z przyjścia na stadion wielu fanom nie wystarczy – oni będą chcieli też wyniku. A z tym może być w tym sezonie trudno.
Owszem, Widzew jest chwalony za trzy pierwsze mecze, ale warto pamiętać, że wygrał tylko jeden. W meczach w naszymi (niedawnymi) reprezentantami w pucharach nie był gorszy, a jednak beniaminkowi brakło sprytu i doświadczenia by zdobyć w nich choć punkt. Każdy, kto był na superefektownym meczu z Lechią na trybuny zapewne wróci, bo takich emocji nie da żaden teatr ani kino, ale przyjdą mecze, gdy w szare jesienne lub lutowe popołudnie do Łodzi przyjedzie rywal z dolnych rejonów tabeli, którego celem będzie przede wszystkim nie stracić gola i na wysoki poziom sportowy trudno będzie liczyć. Dlatego uważam, że Widzew większego stadionu nie potrzebuje – by jak najdłużej nie było na nim jednego wolnego miejsca, a ci, którzy przychodzą na mecz dawali swoim dopingiem coś ekstra drużynie.
Na razie Łódź zachłysnęła się Ekstraklasą, w ponownym związku Widzewa z najwyższą klasą rozgrywkową trwa coś w rodzaju miesiąca miodowego, gdy w brzuchu łaskoczą motyle, a wad partnera się nie dostrzega. Tak jest z obu stron, bo liga również patrzy na Piłsudskiego z fascynacją – potrzebowała takiej marki i takiej atmosfery na stadionie, telewizyjnego obrazka niczym te z Wysp Brytyjskich. Warto jednak do znudzenia przypominać casus spadającego z Ekstraklasy sąsiada z Retkini, który trzy lata temu zaczął od pechowego 0:0 z Lechią Gdańsk, a potem wygrał wyjazdowy mecz z Cracovią. Pochwałom nie było końca, aż do momentu, gdy okazało się kilka miesięcy później, że ta wyjazdowa wygrana była jedyną, jaką ŁKS odniósł przez cały sezon poza własnym stadionem.
Szefowie Widzewa na szczęście zdają sobie sprawę, że lekko w lidze nie będzie i liczne poklepywania po plecach traktują z dystansem, szukając wciąż kolejnych wzmocnień. Owszem, wchodzący z ławki Jordi Sanchez wygląda naprawdę nieźle. W Polsce poczuł się jak prawdziwy piłkarz, w niższych ligach hiszpańskich o takim szaleństwie na trybunach, jak podczas meczu z Lechią nie mógł nawet marzyć. Łódź stała się dla niego prawdziwą ziemią obiecaną, miejscem jak ze snów. Ale takich Jordich potrzeba jeszcze dwóch-trzech i to w każdej formacji. Bo uzupełnień nie wymaga tylko obsada bramki. I oczywiście obsada każdego z osiemnastu tysięcy krzesełek.
Autor: Żelisław Żyżyński, Canal+Sport
1 Comment
Żelek żryj żelazo, może zaczniesz sensowniej pisać. Nie ma mody na Widzew …. albo chodzisz na mecze albo nie , albo jesteś fanem albo nie, albo kochasz ten klub albo nie. I nieważne czy to Motor Lubawa, Pogoń Siedlce , 7egła w pucharze czy derby. Dopingujesz tak samo. A takie wywody to tylko literówka i pobrana kasa za popełniony artykuł. Chcesz o tym porozmawiać? Przy następnym meczu w Sercu Łodzi będzie okazja bo mam karnet od lat dokładnie na wprost miejsca gdzie opierasz się o szare siedzisko…