Widzew jest klubem, o którym nie może być cicho. Co jakiś czas (krótki) pojawia się nowy temat, temat, który podnosi ciśnienie kibicom. Obecnie na tapecie są dwa: transfery i sprzedaż udziałów. Jeśli chodzi o te pierwsze, to nic nowego, bo interesują one fanów nie mniej niż mecze, a czasami nawet bardziej. Sytuacja jest jednak wyjątkowa, bo najwięcej pisze się i mówi o odejściach z Widzewa.
Najgorętszym nazwiskiem jest Imad Rondić, którym interesuje się ponoć polska i węgierska czołówka. Gdybym oglądał mecze Widzewa sporadycznie, nie byłbym zdziwiony, bo przecież Bośniak jest trzecim strzelcem ekstraklasy. Problem w tym, że – moim zdaniem – wirtuozem nie jest, snajperem też raczej nie, choć chciałbym się mylić. Owszem, ma ten dar, że często piłka go szuka w polu karnym, ale drugim Koniarkiem raczej nie będzie. Jego największym atutem jest gra obronna, pod warunkiem, że jest daleko od swojego pola karnego. Jeśli więc naprawdę ktoś położy na stole duże pieniądze, to Widzew powinien sprzedać Rondicia. Tym bardziej, że jest w kadrze Said Hamulić, napastnik chyba z większym potencjałem, a na pewno z lepszym CV.
Samuel Kozlovsky to najlepszy transfer Widzewa w ubiegłorocznym letnim oknie. Co prawda końcówkę rundy jesiennej miał słabszą, ale wcześniej dzięki niemu lewa strona była zabezpieczona. Ma też atut w postaci powołań do reprezentacji, a przecież każdy wyjazd na oficjalny mecz to pieniądze dla klubu. Inna sprawa, że zainteresowanie Słowakiem wygląda na transfer mocno medialny, bo Widzew podobno żadnej konkretnej oferty nie dostał, podobnie jak na Lirima Kastratiego, Kreshnika Hajriziego czy Rafała Gikiewicza.
KTO ODPOWIADA ZA SŁABĄ GRĘ WIDZEWA?
Największe zainteresowanie budzi ewentualna sprzedaż klubu. Wywołała je ta wypowiedź dla “Gazety Wyborczej”:
Mam jedno marzenie: zaangażowanie w piłkę nożną. Chciałbym kupić klub i udowodnić, że można prowadzić go w Polsce sensownie, mieć sukcesy. To trochę hobby, a trochę cel do realizacji. (…) To ma być jednak element pomocy dla polskiej piłki i dla tego zasłużonego klubu.
Jej autorem jest Robert Dobrzycki, prezes współwłaściciel europejskiej części potentata, jakim jest Panattoni. Nazwa klubu nie padła, ale że ogromna firma jest sponsorem Widzewa, musi nasunąć się skojarzenie, że chodzi właśnie o niego. Nic więc dziwnego, że w widzewskim środowisku zawrzało, bo przecież kibice marzą o potężnym inwestorze, który pociągnie klub do góry, tam gdzie jest jego miejsce w polskiej piłce.
Z dystansem podchodzę do kibicowskich marzeń o potężnym inwestorze-cudotwórcy i wcale nie będę rozczarowany, jeśłi taki szybko się nie znajdzie. Pamiętam bowiem zachwyt wszystkich dobrze życzących Widzewowi, gdy głównym udziałowcem został Sylwester Cacek. Po prezentacji w Teatrze Nowym miałem wrażenie, podobnie jak inni uczestnicy, że właśnie spełniło się marzenie o królewiczu z bajki, który znów wyniesie klub na szczyt. Właścicielem został przecież przecież jeden z najbogatszych wówczas Polaków. Sielanka trwała krótko, a rozczarowanie przyszło bardzo szybko i jak się skończyło, zapewne nikomu nie trzeba przypominać.
Nie mam zamiaru porównywać Roberta Dobrzyckiego do Sylwestra Cacka, ale rozumiem ostrożność właściciela Widzewa, który wstrzemięźliwie podchodzi do rewelacji. Bo sport, a zwłaszcza piłka nożna, to zupełnie inny biznes od firm produkujących dobra materialne. Tutaj nie wystarczy kupienie najnowocześniejszych maszyn, zatrudnienie najlepszych fachowców. Jedenastu wirtuozów, nawet największych, nie zawsze stworzy najlepszą drużynę.
Piłka nie takich potentatów uczyła pokory, że przypomnę choć takiego giganta jak Manchester United i jego byłych amerykańskich właścicieli. Akurat organizacyjnie Widzew radzi co najmniej dobrze, o czym świadczy ponad 5 mln zł zysku, czyli coś w polskiej piłce abstrakcyjnego. Jeśli jednak uda się porozumieć z inwestorem, to od przybytku głowa nie boli.
PS. Przyznam jednak, że zamiast dużego zysku, wolałbym mniejszą stratę do ligowej czołówki. Bo naprawdę wielkie pieniądze czekają na uczestników europejskich pucharów.