Część kibiców pisze o kompromitacji Widzewa. Inni, że drużyna awansowała i to jest najważniejsze. Prawda leży pośrodku, ale rzeczywiście przed klasykiem z Legią Warszawa jest się czego bać.
Po szalonym meczu Widzew pokonał Lechię Zielona Góra i awansował do 1/8 finału Pucharu Polski. Emocje były ogromne. Najpierw prowadzili gospodarze, ale goście ich dogonili i przegonili. Kiedy wydawało się, że po 90 minutach mecz się zakończy, Lechia tuż przed końcem wyrównała. I tak samo było w dogrywce. O zwycięstwie Widzewa zdecydowały dopiero rzuty karne.
CZYTAJ TEŻ: Kibice Widzewa i Legii nie chcieli czekać na sportowe emocje
Czerwono-biało-czerwoni wygrali i to jest najważniejsze. Niespodzianki w Pucharze Polski się zdarzają. Obecna edycja jest tego najlepszym dowodem. Po tytuł nie sięgną już m.in. Raków Częstochowa, Lech Poznań i Cracovia. Sama Unia Skierniewice wyrzuciła z rozgrywek już dwóch przedstawicieli PKO Ekstraklasy (Motor Lublin i GKS Katowice). Dwie edycje temu Widzew odpadł po karnych z KKS-em Kalisz (w meczu było 5:5). Dlatego awans łodzian po wygranej z Lechią to sukces. I to cieszy najbardziej.
Pisanie przez niektórych o kompromitacji ma jednak swoje podłoże. Obie drużyny dzielą przecież trzy klasy rozgrywkowe, a nie było tego widać na boisku. Łodzianie zagrali w Zielonej Górze słabo, a przed przerwą wręcz bardzo słabo. Trener Daniel Myśliwiec przekonywał ostatnio, że jego zespół dobrze radzi sobie w obronie, ale to nieprawda. Trzecioligowa Lechia strzeliła mu trzy gole i nie był to przypadek. Tyle samo bramek wbił Widzewowi Motor, o jednego mniej Górnik Zabrze. Łódzki zespół źle broni.
Najbardziej szalony mecz 1/16 finału @PZPNPuchar ❓
— TVP SPORT (@sport_tvppl) November 1, 2024
Przeżyjmy to jeszcze raz… Lechia Zielona Góra 🆚 Widzew Łódź pic.twitter.com/ckTRvpydHl
Martwi, że łódzka drużyna, prowadząc, nie potrafiła odsunąć gry od swojego pola karnego. Momentami broniła się wręcz rozpaczliwie. Niewiele przecież brakowało, by gola na 3:3 strzelił jej bramkarz Lechii! Nie zrobił tego tylko dlatego, że Samuel Kozlovsky zablokował piłkę ręką. Zasłużenie Słowak wyleciał za to z boiska. To była obrona Częstochowy, co nie przystoi.
Kto zawiódł? Znów błąd popełnił Kreshnik Hajrizi, który bezmyślnie faulował w polu karnym rywala. Kosowianowi ewidentnie brakuje regularnej gry, bo widać, że umiejętności ma. Niektórzy twierdzą, że bohaterem był Jan Krzywański, bo przecież obronił karnego, ale trudno się z taką tezą zgodzić. Rezerwowy bramkarz Widzewa w meczu nie pomógł drużynie, a błąd przy rzucie rożnym (wtedy właśnie Kozlovsky uratował zespół) go dyskwalifikuje. Nie byłoby dogrywki, gdyby Krzywański zrobił, co do niego należy. Może to zbyt śmiała teza, ale Krzywański nigdy nie będzie jedynką Widzewa.
Słabo wypadł też Marek Hanousek i to bardzo przykre, bo przecież Czech zrobił w przeszłości dla zespołu bardzo dużo. To wręcz ikona.
Hilary Gong i jego popisy chyba wypada w ogóle przemilczeć. Każdy, kto oglądał mecz i poprzednie występy Nigeryjczyka, już swoje widział i swoje wie.
Cieszą gole Kamila Cybulskiego i Jakuba Sypka, krytykowanych słusznie za występy w lidze. Zarzuca się im głównie brak liczb, a teraz zdobyli po bramce. Dobrą zmianę dał Fran Alvarez, który na tle rywali i kolegów wyróżniał się umiejętnościami czysto piłkarskimi. Po Hiszpanie było widać, że jest z innej ligi, niż większość uczestników tego meczu.
Na osobny akapit zasłużył Said Hamulić. Bośniak przyszedł do Widzewa mając status upadłej gwiazdy, która chce wrócić na szczyt. W lidze mu nie idzie. Dostaje za mało szans, gdy wchodzi na boisko, zawodzi, ale to nie tylko jego wina, ale też kolegów, których ma obok siebie. Tym razem znów bardzo się starał. Też sporo nie wychodziło, ale do czasu. W końcu trafił do bramki (piękna główna) i dołożył do tego asystę. Hamulić, w przeciwieństwie do swojego rodaka Imada Rondicia, który głównie dokłada nogę czy głowę i tak zdobywa bramki, bierze grę na siebie, potrafi minąć rywala, zastawić się, kreować. Różnie się o nim mówi, ale w Zielonej Górze pokazał wielki charakter, poświęcił się drużynie. W końcówce drugiej połowy i w całej dogrywce grał właściwie na jednej nodze, ale walczył pięknie.
Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o trenerze Danielu Myśliwcu, który popełnił błąd. Ewidentnie zabrakło mu doświadczenia. Przy wyniku 2:1 wykorzystał ostatnią zmianę. Chyba czuł się zbyt pewnie, a rywale grali do końca i doprowadzili do remisu i dogrywki. I Hamulica już nie można było zmienić. – Cieszy mnie postawa Saida Hamulicia, który wypracował dwie bramki i miał kluczowy udział przy trzeciej, chociaż praktycznie nie mógł biegać. Na moją propozycję opuszczenia boiska powiedział, że nie, bo przyda się drużynie. To chciałbym docenić – mówił po meczu.
Czyli namawiał swojego piłkarza do zejścia. Wtedy w dogrywce Widzew grałby o jednego piłkarza mniej. Z winy trenera. Myśliwiec na pewno już wie, że w meczach pucharowych, kiedy prowadzi się jednym golem, należy mieć jedną zmianę w zapasie. To dla niego ważna nauka.
Na pewno tak ciężki mecz zostanie w nogach piłkarzy. Na niedzielny mecz z Legią oczywiście będą zmiany, do składu wrócą zapewne Fran Alvarez, Sebastian Kerk i Juljan Shehu. Chyba nie trzeba się więc martwić. Tym bardziej że innych powodów do zmartwień jest aż nadto. Widzew zagrał słabo kolejny mecz, więc to już seria. W niedzielę na Łazienkowskiej trzeba liczyć na słabszą formę Legii. Na pewno też kluczowa może okazać się motywacja, bo to przecież pojedynek inny niż wszystkie, niezwykle prestiżowy. I chyba w tym trzeba upatrywać szansy Widzewa. Piłkarsko czerwono-biało-czerwoni wyglądają słabo i mecz w Zielonej Górze znów to pokazał. Ale też jest pewna obawa, bo przecież Myśliwiec mówił ostatnio, że jego piłkarze odpuścili…
CZYTAJ TEŻ: Widzew: skoro jest tak dobrze, dlaczego jest źle?
Niektórzy kibice mówią o kompromitacji Widzewa w Zielonej Górze. Było jej blisko w pojedynku z trzecioligowym rywalem, ale jednak jej nie było. Bo łódzki zespół wygrał i w Pucharze Polski gra dalej. Granica była jednak bardzo cienka. Wielu kibiców Widzewa na pewno boi się niedzieli i trudno się im dziwić. Dobrze grający Widzew, skuteczny zarówno pod swoją bramką, jak i bramką rywala, będzie ogromną niespodzianką. Nie ma podstaw, by na to liczyć.