Dymu było dużo, przed i w trakcie, ale ognia jak na lekarstwo. Niestety, to staje się już regułą w piłkarskich derbach Łodzi, które wciąż wzbudzają wielkie emocje, ale sportowo coraz bardziej rozczarowują.
Tak też było w 70. meczu o panowanie w Łodzi. Cieszą się kibice Widzewa, bo ich drużyna wygrała po raz trzeci z rzędu, nie napotykając żadnego oporu. Trudno nawet ocenić grę widzewiaków, bo naprzeciw siebie mieli zbieraninę zawodników, którzy całkowicie rozczarowali. Choć tym razem to zbyt łagodne określenie, ponieważ w takim spotkaniu ważniejsze od umiejętności jest zaangażowanie. W ŁKS nie było go wcale – większość jego graczy sprawiała wrażenie, jakby występ przed 15 tys. ludzi nie był świętem, a karą.
Klub z al. Unii przez lata słynął ze znakomitego szkolenia. Legendy Widzewa – Zdzisław Kostrzewiński, Andrzej Pyrdoł czy Tadeusz Gapiński – to przecież wychowankowie ŁKS, a przez lata drużyna opierała się na wychowankach, albo na piłkarzach, których wielkie kariery nabrały rozpędu przy al. Unii. W niedzielę na boisku był jeden 100-procentowy ełkaesiak – 19-letni Aleksander Bobek. Oprócz niego w wyjściowej jedenastce było trzech Polaków.
Wiem, że czasy się zmieniają, a aktualny mistrz Polski zaczynał mecze z jednym polskim zawodnikiem, ale derby to szczególne wydarzenie, w którym braki piłkarskie nadrabia się, a właściwie powinno się nadrabiać, zaangażowaniem. Tymczasem potencjalny lider drużyny przed spotkaniem z Widzewem mówił, że dla niego to taki sam mecz, jak każdy inny w lidze. Nic dziwnego, że jedyne, czym się wyróżnił, to wyciągnięty środkowy palec. Jego rodak Pirulo był tak słaby, że pod koniec pierwszej połowy zastanawiałem się, czy znudzony fatalnym poziomem nie przeoczyłem zmiany.
Jestem pewien, że Oskar Koprowski, Jan Łabędzki czy Adam Marciniak nie zagraliby gorzej od cudzoziemskiej zbieraniny, a ja przed telewizorem zobaczyłbym dużo więcej zaangażowania. Po stronie ŁKS go nie było, czego dowodem tylko jedna żółta kartka, zresztą za przypadkowe nadepnięcie rywala. A tak w 70. min miałem wrażenie, że to Widzew musi odrabiać straty, bo agresywnie atakował ełkaesiaków już na ich połowie.
Reklama
Widzew wygrał, bo z kim zdobywać punkty, jeśli nie z drużyną, która w 20 meczach zdobyła ich zaledwie 10, a zmiana trenera jeszcze pogłębiła sportową degrengoladę? Studziłbym jednak hurra optymistyczne nastroje, bo punkt odniesienia położony był wyjątkowo nisko… Fran Alvarez rozgrywał najlepszy mecz, bo w środku boiska miał swobodę większą niż na treningu. Mateusz Żyro pokazał to, czego brakowało jego przeciwnikom – że braki sportowe można nadrobić wielkim zaangażowaniem, a Jordi Sanchez udowodnił, że w prestiżowych meczach można na niego liczyć.
Na koniec niestety smutne podsumowanie: derby Łodzi kolejny raz rozczarowały pod względem sportowym. Oprawami kibicowskimi się nie zachwycam, bo na stadion przychodzi się oglądać dobrze grających piłkarzy, a nie race… Nieprzypadkowo, jedna z drużyn praktycznie już spadła, a druga broni się przed degradacją.