– Ten mecz trzeba było wytrzymać i go wymęczyć. Nie był dobry ze strony ani jednej, ani drugiej drużyny. Ale takie mecze nie są od tego, by ładnie grać, a od tego, by je wygrywać. Dlatego jestem szczęśliwy, że się nam udało – komentował zaraz po spotkaniu trener Piotr Stokowiec, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. Dziś taki obrazek trudno sobie nawet wyobrazić, gdy zwolnił go właśnie najsłabszy zespół Ekstraklasy.
Nie ma tu żadnej pomyłki, nazwiska trenerów się zgadzają. Bo powyższy cytat, który doskonale pasowałby do Daniela Myśliwca po niedzielnych derbach Łodzi, to cytat z trenera Lechii Gdańsk po wygranym finale Pucharu Polski w 2019 roku. Zdanie, że finały nie są od grania, a od wygrywania przypisuje się najczęściej Jose Mourinho (ręki nie położę, nie mam pewności, że Portugalczyk powiedział to jako pierwszy), ale użyło go już wielu szkoleniowców, którzy doskonale wiedzą, jak to jest wyszarpać rywalowi takie spotkania i jak to jest je przegrać.
Wtedy, w majowy weekend 2019 roku Piotr Stokowiec mógł czuć się królem. Mógł, ale zapewne się nie czuł, bo zbyt dobrze znał już ligowy futbol, by nie wiedzieć, że im wyżej trenera podrzucają po sukcesach, tym szybciej mogą zapomnieć złapać, a upadek będzie boleśniejszy. Trzecie miejsce w Ekstraklasie, start w pucharach – co mogło pójść nie tak w Lechii Gdańsk prowadzonej przez Piotra Stokowca? Co mogło potoczyć się źle w karierze szkoleniowca, o którym oczywiście nieśmiało wspominano też w kontekście reprezentacji Polski?
Wspominam tamtą historię, by pokazać wszystkim gwiżdżącym na swoich piłkarzy – a zapewne także na sztab trenerski – kibicom ŁKS, że droga do sukcesu jest długa i wyboista, a upadek szybki. I jest częścią tego sportu. Czy Piotr Stokowiec jest gorszym trenerem niż wtedy, gdy zdobywał z Lechią Puchar Polski? Mam wrażenie, że lepszym, swoje wszak przeżył od czasu tamtych sukcesów. Czy mu się chce? Moim zdaniem tak, nawet bardzo. Zwolnienie z ŁKS we wtorek na pewno go podłamało, ale już w czwartek da impuls, by już niebawem wszystkim udowodnić swoją wartość. Klub to nie fabryka śrubek – maszyna świetnie funkcjonująca w jednej fabryce, niekoniecznie musi pasować do innej.
Stokowiec będzie zdeterminowany, by wrócić do trenerskiej elity po ostatnim gorszym czasie. Nie postawił do pionu rozchwianego ŁKS i szkoda, że nie dostanie na to czasu.
WIĘCEJ: Oficjalnie. Koniec Stokowca w ŁKS-ie!
Personalnie nie miał złej drużyny, ale sytuacja w tabeli sprawiła, że umiejętności zeszły na drugi plan. Gdyby łodzianie mieli taki zespół od początku sezonu, pewnie grałoby im się łatwiej. Teraz na walkę o utrzymanie jest (chyba) za późno i przy al. Unii wszyscy muszą to zrozumieć. Walczyć o każdy punkt, budować zespół, z którym może w kolejnym sezonie uda się wrócić do najwyższej klasy rozgrywkowej. Sprawić, by ostatnie zimowe wzmocnienia zaprocentowały w sezonie 2024/25. Szkoda, że nie dostanie na to czasu Piotr Stokowiec.
Wiem, że to bolesna diagnoza dla ŁKS, ale szczera – derby ostatecznie pogrążyły beniaminka. Widzewiacy zbudowali zaś drobną – ale zawsze – przewagę punktową nad strefą spadkową i bardzo ważną pewność siebie po serii czterech kolejnych porażek. Dwa gole na stadionie al. Unii sprawiły, że ŁKS pojedzie do rozpędzonej Pogoni jak na ścięcie, a Widzew może spokojniej czekać na inny zespół, który w tym roku nie stracił punktów, czyli Górnik Zabrze. Spokojniej, co wcale nie znaczy, że spokojnie.
CZYTAJ TEŻ: Najlepszy wybór? Marcin Matysiak trenerem ŁKS-u
Gdy Piotr Stokowiec zdobywał z Lechią Gdańsk Puchar Polski, Daniel Myśliwiec pracował w Lechii Tomaszów Mazowiecki. Teraz Stokowiec ma za sobą 6 porażek i żadnej wygranej w roli trenera ŁKS – i bilansu już nie poprawi – a Myśliwiec ma za sobą pierwszy poważniejszy kryzys na najwyższym szczeblu. W niedzielę bawił się jednak doskonale, jego fetowanie wygranej to obrazek, który w głowie każdego kibica Widzewa zostanie tak samo, jak ten wiszącego na płocie po kolejnym derbowym golu Jordiego Sancheza. Hiszpan wskoczył na ogrodzenie w tym samym miejscu, co Bartłomiej Pawłowski w kluczowych dla awansu Widzewa ostatnich derbach w I lidze i teraz też historia może się powtórzyć – takie mecze, wybiegane i wyszarpane, tak ważne dla kibiców, przynoszą coś więcej niż punkty, cementują zespół, wskazują na słuszność obranej drogi. Daniel Myśliwiec, dla którego słowo ZESPÓŁ znaczyło zawsze więcej niż INDYWIDUALNOŚĆ, wie o tym najlepiej. Być może zrozumiał to składając przez lata najlepsze jedenastki z piłkarzy, którzy ponad przeciętność nie wyrastali, ale nie ma to znaczenia – w Widzewie też ma raczej solidnych wyrobników. Grunt, że potrafił w niedzielę tak ich ustawić, że zwłaszcza po przerwie stworzyli zespół bezdyskusyjnie lepszy – bardziej świadomy, spokojniejszy, dążący do wygranej i skuteczniejszy. Pierwsza połowa była jak te finały z początku felietonu – po prostu została rozegrana, okazała się dla Widzewa krokiem we właściwą stronę.
TYLKO W ŁS PREMIUM: Rafał Pawlak mocno o ŁKS-ie: Nie widać, żeby przerwa zimowa coś zmieniła
Derby Widzew wyszarpał, ale teraz czas zacząć grać w piłkę i punktować na własnym stadionie. Z takim liderem środka pola jak Bartłomiej Pawłowski, z takim kreatorem gry, jak Fran Alvarez, z takim kozakiem jak Jordi Sanchez na szpicy (liczyliście, jak mało stracił w niedzielę piłek?) łodzian stać na to, by zacząć budować przy al. Piłsudskiego twierdzę. Fundamentem zawsze byli kibice, teraz dorzucono solidne derbowe wzmocnienie. Coś, czego przecenić się nie da, ale do czego wciąż trzeba wiele dorzucić, by do samego końca sezonu nie drżeć o utrzymanie. Wygrana z Górnikiem pozwoliłaby też znacznie spokojniej podejść do meczu pucharowego z Wisłą w Krakowie – tam też do wygrania jest bardzo dużo, jak w derbach. I też ważniejszy od stylu będzie wynik – na styl przyjdzie jeszcze czas.
Żelisław Żyżyński, Canal+Sport
Daniel Myśliwiecderby ŁodziŁKS ŁódźPiotr StokowiecPKO EkstraklasaWidzew Łódź