Cóż to był za finisz! Piłkarze z al. Unii w pełni zasłużyli na przydomek, który przylgnął do siatkarskiej kadry Nikoli Grbicia. Pokazali charakter, waleczność, do samego końca nie stracili wiary w zwycięstwo i ostatecznie wyrwali je rywalom w ostatniej akcji. Główny bohater, podobnie jak w przypadku siatkarskiej reprezentacji, u fryzjera nie przepłaca. Engjëll Hoti to bez cienia wątpliwości man of the match!
Zaprezentował się solidnie, miał wiele świetnych interwencji, po raz pierwszy w tym sezonie zachował czyste konto. To jednak także jego pierwszy występ w tym sezonie, po którym można wypunktować bardziej znaczące błędy – najpoważniejszy popełnił w 69. minucie, gdy odbił strzał Rafała Kurzawy, zamiast go zatrzymać. Na szczęście skończyło się bez poważniejszych konsekwencji.
Pewny, agresywny, walczący o każdą piłkę. W fazie ofensywnej widać po nim dobre piłkarskie nawyki – po odegraniu piłki rusza za akcją, angażuje się w jej rozegranie.
Pełnił bardzo odpowiedzialną funkcję, grając w środku trzyosobowego bloku obronnego. Nie zawiódł – ustrzegł się poważniejszych błędów. Jako najbardziej cofnięty z trzech stoperów, miał mniej okazji do tego, by wprowadzać piłkę do gry, co jest jednym z jego największych atutów.
Najbardziej elektryczny z trójki ełkaesiackich stoperów – zbyt wiele było sytuacji, w których niepotrzebnie wybijał piłkę lub wręcz odgrywał ją pod nogi rywali. Dużo lepiej prezentował się w destrukcji – jego dziełem było wiele ważnych bloków i przechwytów.
Niezmordowany i wszędobylski – przez jego nogi przechodziły niemal wszystkie akcje ofensywne ŁKS-u. Świetnie zneutralizował Kamila Grosickiego, który przez większość meczu pozostawał niewidoczny. W końcówce ewidentnie brakowało mu już sił.
Momentami, zwłaszcza przed przerwą irytował niefrasobliwymi zagraniami i wejściami. W drugiej połowie wyglądał już lepiej – wrażenie robiła zwłaszcza jego wydolność i wytrzymałość.
Środek pola był najsłabszą częścią biało-czerwono-białej jedenastki. Mokrzyckiemu i Letniowskiemu wyraźnie brakowało pewności, przytrzymania piłki. Były gracz Ruchu Chorzów wyglądał wprawdzie lepiej niż jego młodszy kolega z formacji, jednak i tak notował zbyt wiele błędów, grał za wolno, zbyt często zwlekał z rozgrywaniem piłki. Na pochwałę zasługuje z kolei jego gra w defensywie – pojedynki jeden na jednego, odbiory, ruch bez piłki (biegał najwięcej w łódzkiej drużynie).
Na konferencji prasowej Kazimierz Moskal chwalił jego grę defensywną. Głównym zadaniem Letniowskiego (zwłaszcza gdy gra w duecie z Mokrzyckim) powinna być jednak kreacja, rozegranie piłki, a w tych elementach prezentował się dziś blado.
To był najlepszy mecz Hiszpana w tym sezonie – stać go oczywiście na wiele więcej, ale wreszcie przypominał piłkarza, którego znamy z pierwszoligowych boisk. Brał na siebie odpowiedzialność za grę, dryblował, oddawał strzały. Do poprawy pozostaje skuteczność.
Kolejny bardzo obiecujący występ Tejana. Potrafił nie tylko zastawić się z piłką, przepchnąć rywala, wygrać indywidualny pojedynek, ale też zaimponować dryblingiem (w 12. minucie okiwał niemal pół szczecińskiej defensywy), sprintem (chętnie ruszał do długich prostopadłych piłek i wcale nie odstawał od przeciwników w biegowej rywalizacji) oraz pracą dla zespołu. Na minus należy zapisać mu niefrasobliwą stratę z 62. minuty, która sprowokowała bardzo groźną akcję Pogoni.
Kluczowa postać ofensywy Biało-Czerwono-Białych. Dziś dopiero po raz drugi w tym sezonie zagrał w jednej drużynie z Pirulo. Ich współpraca wyglądała bardzo obiecująco, dużo lepiej niż w inaugurującym sezon meczu z Legią. Decyzja Kazimierza Moskala o ustawieniu hiszpańskich magików na skrzydłach się sprawdziła – Pirulo i Ramirez wymieniali się pozycjami, rozgrywali szybkie kombinacje z pierwszej piłki. Podobnie jak w przypadku Tejana także i przy ocenie występu Ramireza należy jednak odnotować stratę, która mogła być brzemienna w skutkach – w 89. minucie stracił orientację w zbyt długim dryblingu i de facto rozpoczął kontrę Pogoni. Na szczęście w tej sytuacji skończyło się na strachu.
Joker w talii Kazimierza Moskala, który odmienił losy spotkania. Po wejściu na boisko wniósł do drugiej linii tak potrzebny spokój – brał grę na siebie, potrafił przytrzymać piłkę, znaleźć podaniem włączającego się do akcji kolegę, zaliczał ważne odbiory. Piłkę meczową miał na nodze już w 95. minucie, lecz trafił prosto w Klebaniuka. W ostatniej akcji meczu już się nie pomylił – zaliczył piękne trafienie, które będzie mocnym kandydatem do tytułu gola kolejki.
Cóż, Jurić to nie Tejan – to nie „target man”, do którego można zagrywać wysokie podanie i być spokojnym, że wygra walkę o piłkę, rozegra akcję. Jurić przegrywał indywidualne pojedynki, odstawał od rywali, nie miał na grę ŁKS-u takiego wpływu, jak jego holendersko-jamajski rywal w walce o miejsce w składzie.
Po raz kolejny zaliczył kapitalne wejście z ławki. Widać, jak buzowała w nim ambicja – walczył o każdą piłkę, ruszał z groźnymi szarżami wzdłuż linii i znacząco przyczynił się do tego, że w samej końcówce ŁKS zdominował rywali. Żeby nie było jednak zbyt różowo, przypomnijmy, że dał sobie założyć siatę w okolicach pola karnego ŁKS-u. Na szczęście jego błąd naprawili koledzy.
Zwykle w takich przypadkach piszemy „grał za krótko, by go ocenić”. Tutyškinas wszedł jednak na boisko w tym samym momencie, co Śliwa, a jednak potrafił dołożyć swoją cegiełkę do zwycięstwa zespołu. Były gracz Miedzi Legnica, podobnie jak Piotr Janczukowicz zaliczył znacznie dyskretniejsze wejście.
jw.