Nie ma lepszego międzynarodowego języka niż sport, nie ma też dziedziny, która byłaby w stanie tak mocno czasem dzieląc ludzi – od pierwszego gwizdka do ostatniego – tak skutecznie ich połączyć, gdy emocje zaczynają już opadać. Dlatego i dla mnie będzie łącznikiem. Łódzki Sport sprawi, że mimo dystansu ponad dziewięć tysięcy kilometrów, mimo zamieszkania po drugiej stronie równika, będę na bieżąco z tym, co dzieje się moim regionie. Czytając, co się dzieje i dorzucając wiedzę z wielu prywatnych rozmów, będę mógł na to wszystko co boli, śmieszy i cieszy spojrzeć z dystansu – a z dużej odległości sporo rzeczy widać lepiej niż z bliska.
Co widać najwyraźniej w pierwszych tygodniach spoglądania na Polskę z Zanzibaru? Frustrację i złość, wylewającą się z internetowych komentarzy oraz telewizyjnych informacji. To niesamowity kontrast do codzienności w Jambiani, gdzie miejscowi wprawdzie wiele nie mają, ale potrafią każdego pozdrowić charakterystycznym: „Jambo!” na powitanie i szeroko się uśmiechnąć. Są szczęśliwi. Oczywiście, mają swoje kłopoty i to wcale nie tak małe, ale uwierzcie mi, że hasło „Hakuna matata” to nie jest tylko cytat z „Króla Lwa”, a motto, które używane jest tu na każdym kroku. Nie ma problemu. Uśmiechnij się. Ciesz się życiem.
Zdaję sobie sprawę, że łatwo – a na pewno dużo łatwiej niż z Łodzi – pisać takie słowa, gdy siedzi się nad Oceanem Indyjskim, a nad głową przez cały rok świeci słońce, ale w Polsce też warto podejść pozytywnie do świata.
W czwartek Zbigniew Boniek jednoosobowo, własną indywidualną decyzją zmienił kapitana na statku z napisem „Reprezentacja Polski”, choć przecież poprzedniego też wyznaczył sam. Nie byłem wielkim fanem poprzedniego selekcjonera, choć uważałem, że warto dać mu szansę, bo wielu opcji w momencie wyboru Jerzego Brzęczka tak naprawdę nie było. Kadra była rozbita, potrzebowała nowego impulsu, a naprawdę klasowy trener nie poświęci paru lat kariery dla kilkunastu meczów rocznie na ławce reprezentacji Polski. Mało czasu na pracę na boisku, inny charakter roboty niż w przypadku szkoleniowca klubowego (bardziej selekcja niż trening, nazwa „selekcjoner” przypadkowa nie jest), mniej miejsca na błędy i większa jednak losowość wyniku, o którym decyduje nie cały sezon rozgrywek ligowych, a często jeden baraż lub mecz play-off – to sprawia, że wielcy reprezentacji nie biorą. Odrzuciłby też taką propozycję młody trener na dorobku, nowego Nagelsmanna żadna krajowa federacja nie skusi (nawet gdyby chciała, choć przecież trudno młodemu człowiekowi powierzyć opiekę nad najbardziej doświadczonymi graczami w kraju). Trenerskie tuzy czekają na oferty od gigantów z pięciu najlepszych lig i kontrakty liczone w milionach – oni byli od początku poza zasięgiem PZPN. Zagraniczny trener po przejściach w wieku ok. 50 lat albo taki z wieloma sukcesami, ale ostatnim osiągniętym ponad 10 lat temu, odcinający kupony od znanego w świecie nazwiska? Proszę wybaczyć, uważałem, że stać nas na więcej.
Brak opcji i powyższa analiza sprawiły, że wybór Jerzego Brzęczka przyjąłem spokojnie. Znacznie spokojniej niż późniejszy brak postępów w grze kadry i wiadomości o kiepskiej w niej atmosferze. Awans awansem, jest to na pewno osiągnięcie godne, ale nie gwarantujące immunitetu na lata. Dlatego dymisję Brzęczka też przyjąłem spokojnie uznając, że wytrawny gracz – a takim jest na pewno Boniek – musi wiedzieć, kiedy wycofać się z ryzykownej, chybionej inwestycji, minimalizując straty. Bardziej zdziwiło mnie, że nowy pomysł jest dokładnie takim, o jakiego uniknięciu marzyłem w 2018 roku – trener po przejściach, bez pracy przez dłuższy okres, bez wielkich sukcesów, ale za to z mocnym piłkarskim nazwiskiem.
Cóż, zachwycony nie jestem, ale wierzyłem, że nagle na rynku pojawił się trener, który weźmie kadrę pół roku przed Euro, wierząc, że wraz z Robertem Lewandowskim może coś osiągnąć na wielkiej imprezie. Może ktoś z wielkich chce trochę odpocząć od cotygodniowych nerwów, może Giampaolo albo Carrera uznali, że przyda im się odejście od utartego szlaku i przekonała ich rozmowa z bardzo we Włoszech cenionym Bońkiem? Tak się łudziłem, dlatego wyborem Sousy byłem jednak rozczarowany. Co nie znaczy, że będę go krytykował już teraz. Hakuna matata, pamiętacie?
Poczekam, popatrzę, jak zaangażuje się w tę pracę. Czy potraktuje, jak menedżerską ofertę, która może otworzyć mu znów drzwi europejskich salonów, czy uzna, że to tylko na przeczekanie, z braku innych ofert. Sousa to na pewno trener, który wiele potrafi, nie boi się różnych systemów gry i wie, co chce osiągnąć. Pytanie, jak trafi do naszych kadrowiczów i czy zdąży w tak krótkim czasie zmienić tyle, ile sam pewnie by chciał i ile my byśmy chcieli, by zmienił. Kluczowy apel brzmi więc: poczekajmy i popatrzmy, myślmy pozytywnie. Zwłaszcza, że gorzej niż bywało ostatnio raczej nie będzie, prawda? A w poprzednim układzie personalnym na to, że może być lepiej się nie zanosiło.