Zaproponowałem, że na czas rozgrywek ligowych zostałby on zawieszony i nie brałbym pieniędzy ze związku. Zarząd uznał jednak, że to niemożliwe – mówi Jacek Nawrocki, były trener reprezentacji Polski.
Poddał się pan rezygnując z pracy z reprezentacją Polski?
Jacek Nawrocki: Absolutnie nie ma mowy o poddaniu się.
To dlaczego pan odszedł do klubu?
– Mój pomysł na poprawę polegał na podwojeniu swoich działań, by reprezentacja była coraz mocniejsza. Chciałem mieć możliwość wpływania na rozwój kadrowiczek przez cały rok, a nie tylko podczas zgrupowań i imprez. W Chemiku Police jest dużo takich dziewczyn, jeszcze młodych, ale w większości już występujących na międzynarodowej arenie. Im potrzeba takie systematycznego przygotowania, żeby przez cały czas podnosiły swoje kwalifikacje.
W sezonie reprezentacyjnym się nie da tego zrobić?
– W czasie przeznaczonym na reprezentację kontakt z dziewczynami jest krótki, bo zwykle są to dwa tygodnie przed Liga Narodów i kilka przez mistrzostwami świata i Europy. Tak mało czasu na pracę i zgranie sprawia, że trudno wszystko zrobić. Dlatego dziewczyny są – przepraszam za wyrażenie – wyciskane jak cytryny, pracując dużo ciężej i dłużej niż w czasie ligi. To zaś sprawia, że pojawia się brak zaufania, a relacje między sztabem a zawodniczkami nie zawsze są dobre.
Na pewno w Niemczech i Turcji.
– Nie tylko. Wydawało mi się, że taki ruch powinno się wykonać, bo mamy niewiele reprezentantek w czołowych europejskich klubach. Pozostałe powinny pracować więcej właśnie z powodu gry w kadrze.
Pojawiają się zarzuty, że łączenie pracy w klubie i reprezentacji to duże korzyści finansowe.
– Mój kontrakt z PZPS był taki, że miałem wyłączność na pracę z reprezentacją. Zaproponowałem jednak, że na czas rozgrywek ligowych zostałby on zawieszony i nie brałbym pieniędzy ze związku. Zarząd uznał jednak, że to niemożliwe. Trudno, dziękuję za bardzo dobrą współpracę, do której nie miałem żadnych zastrzeżeń.
Nie żal panu?
– Na pewno żal, bo reprezentacja była od lat całym moim życiem.
Dlaczego więc wybrał pan Chemika Police?
– To jest pytanie z gatunku, czy rodzice bardziej kochają córkę czy syna? W czasie pracy w reprezentacji miałem dużo ofert z klubów, jednak za każdym razem mówiłem: nie. Przyszedł jednak czas, żeby coś zmienić w życiu. Każdy trener chciałby się rozwijać pracując przez cały rok, a nie tylko od maja do października. I to przeważyło szalę.
A czy na pana decyzję wpływ miały krytyka czy wręcz hejt, jaka spadał na pana po każdej imprezie?
– Na pewno w jakiejś części, ale na pewno nie było to najważniejsze. Generalnie starałem się nie przejmować opiniami ludzi, którzy kobiecą siatkówkę znają tylko z telewizji. Jeśli krytyka była merytoryczna, naprawdę starałem się wyciągać z niej wnioski.
Odchodzi pan jako trener przegrany, bo w mistrzostwach Europy Polska była niżej niż dwa lata temu, a ludzie oczekiwali medalu?
– Nie mam się czego wstydzić, zwłaszcza po tak trudnym okresie dla całego sportu, jaką była pandemia. W mistrzostwach Europy drużyna zagrała z dużym zaangażowaniem, ale do medalu to nie wystarczyło. Włochy, Serbia i Turcja na razie są poza naszym zasięgiem, ale czas pracuje dla Polski.
Nie mogliśmy też zastosować systemu z dwiema atakującymi. Wtedy Magda Stysiak przez pół roku była w Budowlanych Łódź przygotowywana do gry jako przyjmująca, a teraz cały sezon grała na ataku. Poza tym Malwina Smarzek nie była w stanie atakować po 60, 70 razy meczu.
Piąte miejsce pana zadowala?
– Pewnie, że nie, ale mimo wszystko uważam, że to dobry wynik. Za nami zostały sklasyfikowane były Rosja, Niemcy, Belgia czy szykowane do medalu Chorwacja i Bułgaria. To te kraje muszą się martwić o przyszłość, a nie Polska.