W Fortuna 1. Lidze o taktyce Widzewa mówi się, że ma być ofensywna, a jest naiwna, co widać to wiosennych wynikach. Trener z uporem nie chce niczego zmienić, choć drużyna już nie traci punktów, ale wręcz się kompromituje.
Dawno temu – w mistrzowskim sezonie – zapytałem kilku piłkarzy wielkiego Widzewa o super ofensywną taktykę Franciszka Smudy. Usłyszałem, że trener na odprawach każe atakować od pierwszej minuty, ale między szatnią a boiskiem jest jeszcze długi czerwony tunel (obecnie stojący w chyba w Głownie). Tam liderzy sami modyfikowali plan, a główną zmianą było spokojne czekanie na to, co zrobi rywal i na okazję, która wcześniej czy później się pojawi. Efektem był tytuł, jeden z dwóch zdobytych w latach 90. XX wieku.
Dwie dekady później Smuda znów prowadził Widzew, a tym razem celem była II liga. Znów słyszałem, że drużyna musi grać ofensywnie, nie zwracać uwagi na przeciwników, a jak zrealizuje wszystko co zakłada trener, nie będzie problemów z awansem. Kłopot w tym, że przeciwnicy nie chcieli przystosować się do widzewskiej strategii, nie klękali przed Widzewem prosząc o najniższy wymiar kary, dlatego były kłopoty ogromne. Zawodnicy przytłoczeni osobowością słynnego przecież szkoleniowca nie mieli odwagi się sprzeciwić, ani – jak ich słynni poprzednicy sprzed dwóch dekad – samemu zmienić taktykę. Kibice zapewne pamiętają męczarnie zakończone w końcu promocją, ale – przypomnę – drużyny w ostatniej kolejce Smuda już nie prowadził. I dobrze, bo nawet jego wyznawcy widzieli, że awans wisiał na cienkim włosku.
Chce być jak Barcelona w najlepszych czasach – atakować od początku do końca. Tak jak to robił – z dobrym skutkiem i dużym szczęściem – jesienią, dając radość fanom. Niestety, zamiast frajdy i zadowolenia częściej przynosi wstyd. Dlaczego? Bo rywale już wiedzą, jak się przed nim bronić, co zresztą nie jest trudne. Trener z uporem forsuje ofensywny system, nie zwracając uwagę na to, kto jest naprzeciwko. M.in. dlatego drużyna w siedmiu tegorocznych meczach u siebie straciła aż 15 goli i aż 13 punktów. Zdobycie sześciu punktów więcej dałoby awans już dziś. Twierdza, jaką był stadion Widzewa, stała się miejscem, gdzie stosunkowo łatwo poprawić sobie dorobek i zdobyć sławę. Bo zapewne w annałach Resovii zostanie zapisane sobotnie zwycięstwo 4:1.
Trener rzeszowskiej drużyny bez ogródek powiedział na pomeczowej konferencji prasowej to, o czym inni szkoleniowcy dotąd mówili tylko prywatnie: że Widzew jest bardzo łatwy do rozszyfrowania. Gra przewidywalnie, bez kłopotów można go skontrować, nie potrafi się bronić przy stałych fragmentach. Wcześniej skarciła go Korona Kielce, a ŁKS też miał kilka okazji, jednak nie potrafił ich wykorzystać. W spotkaniu z Resovią, najwyższym zespołem w lidze, w składzie było dwóch zwodników mierzących po 185 cm (nie licząc bramkarza), wśród rywali sześciu było wyższych. A wysocy i dobrze grający głową Krystian Nowak i Tomasz Dejewski patrzyli na to z ławki rezerwowych.
Mimo kolejnych niepowodzeń trener Niedźwiedź z uporem maniaka trwa przy ofensywnej taktyce nieprzynoszącej efektów. Taktyce naiwnej.
Analogia z trzecioligowymi czasami Smudy nasuwa się od razu. Mam nadzieję, że kompromitacja z Resovią spowoduje, że trener Niedźwiedź wyciągnie wnioski, gdyż lepiej późno niż wcale. I np. zamiast zmieniać na siłę skład (robiąc na siłę stopera z Marka Hanouska, najlepszego jesienią pomocnika Fortuna 1. Ligi), by znaleźć miejsce dla bezproduktywnego Patryka Lipskiego (defensywny pomocnik, który nie potrafi bronić), wystawi naprawdę najsilniejszy skład i zaskoczy Miedź oraz Podbeskidzie właściwym ustawieniem. Bo ewentualne baraże (odpukuję) będa jak rzuty karne. A stadion Widzewa już dawno przestał być atutem.