Jako dzieciak na Wielkie Derby Łodzi czekałem przez ponad tydzień, a by pójść na stadion potrafiłem nawet zrezygnować z atrakcyjnego wyjazdu wakacyjnego, albo zażądać od taty – szczęśliwego zresztą z takiego wyboru – wcześniejszego odebrania mnie z obozu z rówieśnikami. Jako nastolatek prowadziłem długie dyskusje o tym meczu na korytarzach mojego liceum marząc by po derbach móc przez kilka długich miesięcy, bez względu na późniejsze wyniki Widzewa, przypominać kolegom będącym za ŁKS, jaki wynik padł w najważniejszym meczu sezonu.
Taki tytuł („Widzew pokonany, ŁKS Pany!”) dałem zresztą na pierwszą stronę Super Expressu, z którym współpracowałem w wieku lat 20, gdy po golu Danielewicza ŁKS odczarował magiczną dla niego twierdzę przy Piłsudskiego. Wtedy już rozumiałem, że (dawne?) sympatie nie mają żadnego znaczenia, gdy wybierasz sobie zawód dziennikarza. Następnego dnia trochę bolało serducho, kiedy widziałem łódzką okładkę SE zawieszoną na każdym niemal kiosku w specjalnych ramach, którymi wtedy promował się „Superak”, ale podczas pisania nie miałem z tym tytułem żadnych problemów. Ostatecznie chyba zrozumiałem, że sympatie kibicowskie zostały gdzieś poza mną i potem łapałem się już tylko na tym, że jeśli komuś w derbach kibicowałem, to czasami poszczególnym piłkarzom – także tym z ŁKS! – jeśli akurat znałem ich lepiej niż innych i czułem, że potrzebują przełomowego spotkania, lub ważnego gola. Przygotowując zaś derbowy skrót do Canal+ myślałem bardziej, by nic nie wydarzyło się w końcówce, gdy materiał był niemal gotowy, niż by gola strzelił Widzew, któremuś niegdyś kibicowałem.
Nawet po wyleczeniu z wielkich kibicowskich emocji derby miały dla mnie smak szczególny. W 2004 roku, pracując krótko dla TVP Łódź, byłem reporterem na derbowym 2:2 na stadionie przy al. Unii i jedyny chyba raz cieszyłem się, że derby Łodzi są w I lidze, a nie Ekstraklasie, bo dzięki temu nie pokazywał ich wtedy Canal+. Dla Canalu przy derbach też zresztą pracowałem, obserwując zza linii, jak przeżywa je Michał Probierz przyjeżdżający na stadion Widzewa w roli trenera ŁKS (tak, Michał zawsze uwielbiał wywoływać kontrowersje). A nawet, gdy podczas meczu derbowego byłem zawodowo na stadionie w innej części Polski, wynik sprawdzałem regularnie. Bo ten mecz zawsze pozostał magicznym, nawet gdy poziom zaczął pikować jeszcze szybciej niż krajowy ranking obu drużyn. Tak ma chyba każdy łódzki kibic, nie sądzę bym się mylił. Tak miałem też i ja, gdy zostałem zaproszony do drużyny Sportowej Łodzi i miałem przyjemność kopać piłkę z legendami łódzkiej piłki z obu stron barykady – przycinków i drobnych złośliwości nie brakowało, zwłaszcza gdy zbliżały się derby, ale szacunek starsi już wtedy panowie zawsze do siebie mieli. I umiejętności też ogromne, dlatego tamte stare derby stały na dużo wyższym poziomie niż te z XXI wieku. To nie są dobre czasy łódzkiego futbolu.
Nasze pokolenie pamięta końcówkę ubiegłego wieku i mistrzostwa Polski obu łódzkich drużyn (derby 5:0 na Widzewie też pamięta i nadal budzą emocje, nieprawdaż?). Pamięta, jak meczami tymi żyła cała Polska. Dziś poziom jest niższy, ale emocje pozostaną.
Marzy mi się jednak, tak nieśmiało, tak delikatnie, by po derbach Łodzi znów mówiono więcej o futbolu, a mniej o nerwach, które regularnie towarzyszą tym spotkaniom na boisku i poza nim. Coraz trudniej przypomnieć sobie mecze, które zachwycałyby poziomem, coraz łatwiej te budzące niezdrowe emocje. Marzę, by kiedyś się to zmieniło, choć szczerze pisząc marne na to widzę szanse, by stało się tak już teraz. Ten mecz znów niestety będzie bijatyką, znów zobaczymy sporo fauli, a mało dryblingów i znów kibice drużyny zwycięskiej wybaczą to swoim ulubieńcom, bo przecież zaczął rywal, a oni jednak wygrali. Tego akurat jestem pewien, bo przecież po wygranych derbach kibic wybaczy wszystko, co było wcześniej.
Życzę więc sobie i państwu widowiska i tych dobrych emocji. A potem tego, byście nazwę swojego klubu mogli wpisać w drugiej części tytułu tego felietonu.
Więcej o derbach Łodzi na specjalnej stronie internetowej