ŁKS przegrał piąty oficjalny mecz z rzędu i po raz kolejny uległ drużynie z czołówki. Runda wiosenna przy al. Unii zaczyna się od mocnego sygnału ostrzegawczego.
Wojciech Stawowy postawił na niemal taki sam skład jak w meczu z Legią Warszawa. Jedyną zmianę wymusiła kontuzja Adama Marciniaka, którego zastąpił Kamil Dankowski. Nie potwierdziły się przedmeczowe spekulacje o tym, że Arkadiusza Malarza może wygryźć z podstawowej jedenastki Dawid Arndt.
Ełkaesiacy w pierwszych minutach wyglądali na mocno zaskoczonych pozytywną boiskową agresją, z jaką zaczęli mecz rywale. Ekipa Artura Derbina co i rusz nacierała na bramkę Arkadiusza Malarza, szczególnie groźne akcje rozgrywając prawą stroną. Znów przypomnieć mogły się demony z meczu z Legią, zwłaszcza gdy jedną z kontr GKS-u próbował przerwać wślizgiem Michał Trąbka. Piłkarz, który przyłożył rękę do dwóch bramek Legii przegrał pojedynek i zostawił za sobą autostradę do bramki. Kilkanaście minut później znów Trąbka zaliczył z kolei prostą stratę w środku pola, przez którą niemal zanotował asystę przy bramce Łukasza Grzeszczyka. Na szczęście goście nie wykorzystali ani pierwszego, ani drugiego prezentu.
Ofensywne odpowiedzi ŁKS-u ograniczały się do czasu do spektakularnie niecelnych prób Jakuba Tosika z dystansu. Później łodzianie zaczęli powoli odzyskiwać rezon, stopniowo rozkręcali się Pirulo oraz Rygaard, i obraz spotkania się wyrównał. Oglądaliśmy całkiem atrakcyjne jak na pierwszoligowe warunki spotkanie, z dynamicznymi akcjami z obu stron. Narzekać można było jedynie na brak konkretów pod obiema bramkami.
Z czasem napór tyszan słabnął, a pressing stawał się coraz to mniej zdecydowany. Kiedy wydawało się już, że zawodnicy obu drużyn będą schodzić do szatni przy bezbramkowym remisie, dość niespodziewanie padł pierwszy gol. Strzelcem po długim wrzucie z autu i zamieszaniu w polu karnym okazał się Bartosz Biel. Były gracz ŁKS-u nie cieszył się po strzeleniu bramki.
W pierwszych minutach po przerwie ŁKS starał się przenieść ciężar gry na połowę GKS-u Tychy. Ofensywnym akcjom łodzian dość długo towarzyszyła jednak frustracja. Liczne niedokładności, brak pomysłu i powolne rozgrywanie piłki sprawiały, że biało-czerwono-biali nie potrafili zagrozić bramce Jałochy.
Dużo bardziej konkretny był w ofensywie GKS Tychy. W 54. minucie, w pierwszej akcji zaczepnej gości po przerwie Bartosz Szeliga dostał piłkę za 20. metrem. Ruszył w stronę bramki Malarza, wszedł w pole karne jak w masło i umieścił piłkę w siatce. Dwie minuty później Kamil Kargulewicz dobił piłkę z najmniejszej odległości po uderzeniu Oskara Paprzyckiego i było już 3:0. Zachowanie defensywy łodzian przy obu bramkach wystawia jej fatalne świadectwo. ŁKS przypominał boksera leżącego na deskach.
Stawowy zareagował, ściągając z boiska ukaranego wcześniej żółtą kartką Dąbrowskiego. Jego miejsce zajął Moros Gracia. Na boisku pojawił się także Sekulski, który zastąpił Janczukowicza, przesuniętego na skrzydło.
Już cztery minuty po wejściu Sekulski mógł dać ŁKS-owi sygnał do odrabiania strat. Zmarnował jednak stuprocentową sytuację, trafiając z pięciu metrów prosto w Konrada Jałochę. W 71. minucie bramkarz GKS-u Tychy i napastnik ŁKS-u zabawili się w dwuosobową grupę rekonstrukcyjną. Tym razem strzał padł z nieco większego dystansu (o ok. 2 m) i z innego konta. Nie zmieniło się najważniejsze: finał. Wychowanek Wisły Płock znów nie potrafił wykorzystać doskonałej sytuacji.
Po stracie dwóch goli i przeprowadzeniu przez Stawowego zmian ŁKS ponownie dłużej utrzymywał się przy piłce, ale wciąż niewiele z tego wynikało. Biorąc pod uwagę potencjał ofensywny ŁKS-u zdumiewające było to, jak bardzo bezradni byli biało-czerwono-biali pod polem karnym rywali. W ostatnich minutach oglądaliśmy jeszcze wymianę ciosów między oboma zespołami, ale skończyło się bez bramek. Wojciech Stawowy ma o czym myśleć przed meczem z Odrą Opole.
ŁKS-GKS Tychy 0:3
40’ Biel
55’ Szeliga
57’ Kargulewicz
ŁKS: Malarz – Dankowski, Dąbrowski (61’ Moros), Sobociński, Wolski – Tosik (61’ Sekulski), Dominguez, Rygaard – Pirulo, Janczukowicz, Trąbka