Od kiedy Polacy zaczęli gremialnie jeździć na wypoczynek za granicę, pojawiła się ciekawa tendencja w sposobie kupowania pobytu. W skrócie nazywa się ona „last minute”. Chętni czekają z wykupieniem wczasów do ostatniej chwili, czyli liczą na znakomitą ofertę za dużo mniejsze pieniądze niż normalnie. To kupowanie tuż przed końcem terminu to trochę niebezpieczna gra, ale kto z nas nie lubi odrobiny adrenaliny? Być może w drużynach ŁKS-u i Widzewa są zawodnicy, którzy czasami z takiej oferty korzystali, bowiem zafundowali swoim kibicom emocje do ostatnich chwil. Ale po kolei…
Najpierw w piątek Widzewiacy „udusili” piłkarzy Górnika w Zabrzu w doliczonym czasie gry, zdobywając wyrównującego gola po zaskakującym strzale Jordiego Sancheza. Zabrzanom opadły z hukiem skrzydła i po meczu mnóstwo piór leżało jeszcze na murawie. Ale tak to z aniołami bywa. Gospodarze byli absolutnie przekonani o swoim triumfie, a stracony gol sprawił, że puściły im nerwy. A jednak zgubione punkty to marne wytłumaczenie bezmyślnej agresji i boiskowego chamstwa. Przyznam szczerze, że do pewnego momentu imponowały mi zachowanie i doping kibiców z Zabrza. Świetnie i melodyjnie śpiewają, czuje się ich poczucie rytmu, ale nic nie usprawiedliwia beznadziejnego zachowania w stosunku do rodziny Serafiny Szoty. Nie rozgrzeszam także z nieprzemyślanych gestów Marka Hanouska. Teraz jednak już ostrzę sobie kły i siekacze na moment, gdy ukończona zostanie ostatnia trybuna i bitwę na głosy stoczą kibice Górnika i Widzewa.
CZYTAJ TEŻ: Charakter Widzewa i ŁKS-u
Mecz w Zabrzu pokazał, jak wiele traci widowisko bez fanów drużyny przyjezdnej. Ech, te nieszczęsne końcówki spotkań – wzdychają zapewne trenerzy Górnika i Pogoni Szczecin. Gdyby mecze kończyły się w 85.minucie, łodzianie wróciliby z wyjazdu bez punktu, za to szczecinianie z jednym „oczkiem”. Wrócę jeszcze na stadion przy ulicy Roosevelta. Koszmarny błąd Mateusza Żyro będzie mu się zapewne jeszcze przez kilka nocy śnił, ale w drugiej połowie łodzianin pokazał, że o wpadce zapomniał, a kilka jego interwencji było na fantastycznym poziomie. Oznacza to jedno – Mateusz ma charakter i moim zdaniem zasługuje na więcej niż ławka rezerwowych. Powinien grać! I to od pierwszych minut.
Tymczasem w Łodzi, w afrykańskich warunkach ŁKS grał do końca ze szczecińską Pogonią. Kiedyś przed laty ekipa gości wygrywając w naszym mieście 1:0 sprawiła, że łodzianie pożegnali się z ekstraklasą. Dość jednak wspomnień. W tak ekstremalnych warunkach ŁKS i Pogoń stworzyły bardzo interesujące widowisko z fantastycznym zakończeniem „last minute”. Wcześniej jednak przez ponad 90 minut drużyny imponowały walecznością, tempem akcji i motoryką. ŁKS i Pogoń zagrały bardzo dobrze. Wytrzymały trudy meczu i stwarzały świetne okazje. Kamil Grosicki mógł zdobyć dwa lub trzy gole. Wszystkich pogodził w doliczonym czasie gry cudownym strzałem Engjëll Hoti. Nikomu niestraszny był upał. Kibicom i piłkarzom. No i znów te ostatnie minuty… Łódzka specjalność. Pozostałe ekipy ekstraklasy, być może, aby tego uniknąć, złożą protest do PZPN-u i będą chciały grać z ŁKS-em i Widzewem tylko 88 minut. Kto wie?
NIE PRZEGAP: Piłkarze Widzewa i ŁKS-u w jedenastce kolejki
O wielkim pechu mógł mówić jeden z moich kolegów, który w sezonie 92/93 wybrał się na derby przy alei Unii i minimalnie (bo osiem minut) spóźnił się na rozpoczęcie gry. Zdumiony zobaczył na tablicy świetlnej wynik 2:2.
-Awaria jakaś, czy co? – dopytywał sąsiadów.
Nie wiedział, że w trzeciej minucie Jacek Płuciennik trafił na 1:0, wyrównał 60 sekund później Leszek Iwanicki, w szóstej minucie na 1:2 trafił Marek Koniarek i na koniec serii, w siódmej minucie bramkę zdobył Zdzisław Leszczyński. Mecz zakończył się wynikiem 3:3, bo trafili jeszcze Jarosław Cecherz i ponownie Zdzisław Leszczyński. Kto późno przychodzi, ten sam sobie szkodzi.
Późno to późno, ale siedem minut? Biadolił później mój kolega. Los bywa przewrotny. Niejako w cieniu ligi awansowały w pucharach Legia Warszawa i bliski memu sercu Raków Częstochowa. Nie zaszkodzi zatem odrobina prywaty. Moja mama pochodziła z Częstochowy, ojciec mieszkał w Dąbrowie Górniczej i Kłomnicach, a dopiero od 1946 roku w Łodzi. Brat mojej mamy i mój chrzestny Dominik Bubel był uznanym piłkarzem i bokserem Skry Częstochowa. Tak, bokserem. Bo to przydaje się w życiu. Trzeba umieć trzymać wysoko gardę, choćby po to, by uniknąć „last minute”.
Dariusz Postolski, dziennikarz, komentator sportowy, ekspert Radia Łódź