Może jestem mało wrażliwy, ale zdjęcia zniszczeń na stadionie Widzewa po niedzielnej wizycie kiboli Lecha Poznań nie zrobiły na mnie wrażenia. Nie jestem zaskoczony, bo czego się spodziewać po ludziach, którzy jeżdżą na mecze wyjazdowe nie po to, by dopingować swoją drużynę, ale by przede wszystkim wyzywać przeciwnika i wyładowywać swoje emocje na przedmiotach.
Tym razem zrobili to idioci nazywający siebie fanami Lecha, ale po większości spotkań sektory dla gości w najlepszym przypadku wymagają gruntownego sprzątania, a gdy trafią się bezmyślni troglodyci, efekty są takie jak po meczu z Lechem. Obserwując kiboli od lat, jestem pewien, że przyjechali do Łodzi właśnie po to, żeby zdemolować stadion. Lata mijają, coraz więcej jest nowocześniejszych obiektów, ale nie zmienia się jedno – zachowanie kiboli. Palenie szalików i flag rywali to nieodłączny element meczów, a gdy prymitywne plemiona są akurat w stanie wzmożonego konfliktu, zastępczymi wrogami stają się toalety, drzwi, punkty gastronomiczne i krzesełka.
Najgorsze jest to, że w Polsce nikt nie znalazł na to lekarstwa. “Nie znalazł” jest złym określeniem – nikt nie chce znaleźć. Za demolkę zapłaci klub, który bierze przecież odpowiedzialność za swoich kiboli na gościnnych występach. W teorii powinien wiedzieć, kto jedzie na wyjazd, znać PESEL każdego, kto kupuje bilet. Nikt tego jednak nie egzekwuje, bo przecież w Poznaniu, Wrocławiu, Gdańsku, Warszawie czy Łodzi lepiej nie zadzierać z kibolską elitą. Mocno wkurzeni mogą nawet pobić prezesa (jak zdarzyło się w jednym z wymienionych wyżej miast), a w najlepszym przypadku wywiesić obraźliwy transparent. Większość oburzonych po ekscesach na Widzewie nawet się nie zająknie, gdy podobny popis dadzą chuligani w barwach ich klubu.
Kluby są od dawna zakładnikami kiboli, a zależność, zapewne powodowana strachem, jest już tak duża, że stały się bezbronne. Gdy w Polsce zaczął się stadionowy boom, była nadzieja, że skłoni to stadionowych bandytów do refleksji. Socjologowie podkreślają, że w nowym, ładnym otoczeniu człowiek staje się bardziej wrażliwy. Ten efekt zadziałał, ale w przypadku gospodarzy. Nie słychać już, żeby sfrustrowani kibole niszczyli własny dom, jak to bywało w dwie dekady temu przykładem mecz Legia – Widzew w 1996 r.). Ale na wyjazdach można, a nawet wypada dać ujście swoim prymitywnym instynktom.
Przykładem, jak poradzić sobie z bandytami na stadionach jest Anglia. Ale tam po tragedii na Heysel wzięło się za to państwo. Problem praktycznie wyeliminowano, ruchy kibolskie zeszły do podziemia, bo za każde przewinienie, nawet błahe, winny jest znajdowany i dostaje stadionowego bana, nawet na długie lata. U nas politycy tego nie zrobią, ponieważ zawsze znajdzie się jakaś grupa – polityków – którzy w hałastrze bluźniące na rywali dostrzegą patriotów, no bo od czasu do czasu zrobią oprawę z orłem w koronie i nacjonalistycznymi hasłami albo w przerwach między bluzgami bronić dobrego imienia Jana Pawła II.
PS. Od kilku lat nie chodzę na derby Łodzi, bo nie jest przyjemnością słuchanie przez dwie godziny bluzgów i wyzwisk. I po każdym kolejnym meczu utwierdzam się w przeświadczeniu, że więcej zyskuję niż tracę.