Spotkanie ŁKS-u z GKS-em Tychy z racji na długoletnią przyjaźń fanów obu ekip miało być piłkarskim świętem zarówno na trybunach, jak i na boisku. I faktycznie – ten dzień zostanie długo zapamiętany, ale wyłącznie przez kibiców z Tychów.
Mecze przyjaźni zawsze mają na stadionie ŁKS-u szczególne znaczenie. Tak było m.in. przed rokiem, gdy pod koniec sezonu ekstraklasy na stadion Króla przyjechał Lech Poznań. Starcie było pełne emocji (ostatecznie “Kolejorz” wygrał 3:2 po bramce w doliczonym czasie gry), a na trybunach zasiadło niemal 15 tysięcy osób, co do dzisiaj stanowi jeden z najwyższych wyników od momentu otwarcia nowego stadionu ŁKS-u.
Tym razem jednak frekwencja była zdecydowanie niższa. Rywalizację oficjalnie obejrzało zaledwie 6109 osób, w tym 400 kibiców gości, choć wiele wskazuje na to, że prawdziwy wynik był jeszcze niższy, bowiem trybuny aż świeciły pustkami. Mimo to w pierwszej połowie kibice obu drużyn wypełnili jeden z sektorów za bramką przeznaczony dla najbardziej zagorzałych fanów i dopingowali zarówno zespół gospodarzy, jak i gości.
Jednakże już na tak wczesnym etapie konfrontacji nastroje po łódzkiej stronie były minorowe. Zawodnicy ŁKS-u po 27 minutach przegrywali trzema bramkami, a każdy kolejny stracony gol tylko potęgował niezadowolenie na trybunach. Część fanów zaczęła gwizdać, część nawet opuszczać stadion, a każde kolejne nieudane zagranie było obśmiewane ironicznymi brawami. Ełkaesiacy wyglądali na przerażonych, zagubionych i niezdolnych do jakiejkolwiek współpracy między sobą. Niemal nikt nie grał drużynowo, każdy robił na boisku to, co mu się żywnie podobało. Po stronie tyszan wyglądało to zgoła inaczej. Podopieczni Artura Skowronka grali odpowiedzialnie, z jasnym pomysłem na to, jak atakować bramkę rywala i bronić dostępu do własnego pola karnego. Nawet gdy gracze GKS-u tracili piłkę, to natychmiast kilku zawodników dobiegało do gracza drużyny przeciwnej po to, by ją odzyskać.
Kolejna dramatyczna połowa w wykonaniu ełkaesiaków doprowadziła do nieuniknionego. Fani ŁKS-u na znak protestu – podobnie jak przed tygodniem w wyjazdowej rywalizacji z Wisłą Płock – przestali kibicować, ściągnęli wszystkie flagi i wywiesili klarowny transparent z napisem “Zamiast grać – spacerujecie, doping będzie jak walczyć zaczniecie!”. Jeśli już jakieś przyśpiewki wybrzmiewały w Łodzi w drugich 45. minutach, to te wspierające graczy GKS-u Tychy, którzy byli wyraźnie lepsi od ŁKS-u. Co prawda w 66. minucie udało się nawet Huseinowi Baliciowi zdobyć bramkę, która jednak nie wpłynęła na losy starcia. ŁKS poniósł dziewiątą domową porażką w sezonie.
Więcej klęsk przed własną publicznością po reaktywacji klubu w 2013 roku łodzianie ponieśli wyłącznie w rozgrywkach 2019/2020. Częściej w roli gospodarza w bieżących rozgrywkach 1. ligi przegrywają tylko zawodnicy Warty Poznań.
Po ostatnim gwizdku sędziego piłkarze ŁKS-u podeszli do kibiców, ale oni jedyne, co zrobili to… oblali piłkarzy wodą. Cieszyli się natomiast gracze z Tychów, dla których była to piąta wygrana z rzędu.
Z perspektywy ŁKS-u to spotkanie było kompromitacją. Gracze po raz kolejny zaprezentowali się z bardzo słabej strony. Brakowało zespołowych, kombinacyjnych akcji, dochodziło do wielu bardzo prostych błędów, a trener nie potrafił swoimi decyzjami odmienić losów spotkania. Trybuny natomiast nie wypełniły się nawet w połowie i w drugiej połowie poziom swojego dopingu dostosowały do rozczarowującego poziomu na murawie. To spotkanie było najlepszym przykładem na to, że kibice ŁKS-u, nawet ci najbardziej oddani, są do granic możliwości zawiedzeni tym, jak radzi sobie ich ukochana drużyny. A to wszystko w przededniu trzeciej rocznicy powstania stadionu Króla…
Niestety jednak im dłużej ŁKS będzie tkwił w sportowym marazmie, tym częściej kibice – co zrozumiałe – będą chcieli dać upust swoich negatywnych emocji, a jedynymi osobami, które będą się bawiły na arenie ŁKS-u, będą osoby związane z zespołem przyjezdnym. Czyli dokładnie tak, jak to miało miejsce w świąteczny poniedziałek.