Gdy zaczynałem pisać o łódzkiej piłce, byłem kibicowsko naiwny. Wierzyłem, że gdy faworyt przegrywa z niżej notowanym rywalem, zawsze powodem jest słabszy dzień czy szczęście rywala. Słyszałem czasami o dziwnych meczach, ale nie zwracałem na to uwagi.
Aż wiosną 1993 roku trenerem Widzewa został Leszek Jezierski. Pierwszego dnia pracy udzielił mi wywiadu i wspominając pracę w drugim łódzkim klubie stwierdził wprost, że piłkarze sprzedali mu siedem kolejnych meczów, bo nie zależało im na mistrzostwie Polski. Wysłałem rozmowę moim szefom w Warszawie, a ci dali go na pierwszej stronie Gazety Wyborczej, czyli w miejscu, gdzie sport gościł sporadycznie.
Wtedy przestałem być kibicem, a zacząłem patrzeć na piłkę jak dziennikarz. Przestałem wierzyć, że wszystkie dziwne wyniki, zwłaszcze blisko końca sezonu, to sensacje, bo słabeusz był bardziej zmotywowany. Problem w tym, że wówczas korupcja w sporcie nie była przestępstwem. Oczywiście mógł reagować PZPN, ale tego nie robił, bo tworzyli go ludzie z klubów. Wyjątkiem była słynna ostatnia kolejka sezonu 1992/1993, w której Legia i ŁKS ścigały się, kto strzeli więcej goli. Słowa Ryszarda Kuleszy, że “cała Polska widziała” przeszły do historii polskiej piłki, a wyniki zostały anulowane.
Nikt z ówczesnej czołówki nie miał wtedy czystych rąk, ale tutaj bezczelność przekroczyła wszelkie granice. Już po karze jeden z łódzkich działaczy żalił się dziennikarzom, że można było uniknąć kompromitacji, ale w klubie zabrakło pieniędzy na kupienie jednego z wcześniejszych meczów. Łatwo sprawdzić, którego…
Pamiętam, że oglądając wtedy grę i nasłuchując relacji radiowej z Krakowa, ironicznie – bo co nam zostało – podkreślaliśmy, że w Łodzi ludzie inteligentniej potrafią kupować mecze, bo rywal po prostu nie wystawił najlepszych zawodników. Dowodów jednak nie było, co do dziś podkreśla w opisie sezonu jeden z piłkarskich portali.
Podobny szok przeżyłem trochę później, gdy mający szanse na mistrzostwo Widzew sensacyjnie przegrał na wyjeździe z drużyną broniącą się przed spadkiem. Na meczu nie byłem, ale następnego dnia rozmawiałem z działaczem, który żalił mi się, że trzeba było dogadać się na remis, co nachalnie proponował trener rywali. Jako że kilku widzewiaków było moimi kolegami, zapytałem, dlaczego się nie zgodzili. Odpowiedzią był śmiech i opowieść, jak to jeden z weteranów przez kilka dni negocjował cenę za oddanie punktów, a propozycja szkoleniowca była tylko zasłoną dymną.
Inny przykład wyjątkowej bezczelności i poczucia bezkarności, to wygrany mecz na wyjątkowo trudnym terenie. W przerwie, przy prowadzeniu 1:0, trener naszego zespołu zdjął z boiska dwóch najlepszych zawodników. Po przerwie rywale mieli ogromną przewagę, jednak albo nie trafiali z najbliższej odległości, albo obijali słupki i poprzeczkę. Zapytałem łódzkiego trenera, dlaczego zmianami osłabił drużynę. Nie odpowiedział, ale po konferencji – już prywatnie – stwierdził, że on wzmocnił skład, bo z tymi, którzy zeszli, na pewno przegraliby. A gdyby mógł, zrobiłby jeszcze kilka zmian…
Niedługo później po raz pierwszy napisałem, że nie wszystkie mecze Widzewa są czyste. Efekt był taki, że od dwóch graczy usłyszałem, żebym uważał, bo może mnie spotkać coś złego. Obaj już nie podawali mi ręki.
Reklama
Obrzydzenie czułem po słynnych derbach Łodzi, zakończonych pogromem, a ich negatywny bohater w przerwie wyjechał ze stadionu. Po innym spotkaniu Widzewa – wyjazdowym – jeden łódzkich piłkarzy zaczepił mnie, gdy wychodziłem z budynku klubowego i wprost zakomunikował, że jego koledzy mecz zwyczajnie odpuścili, choć dowodów nie ma.
Pytani o korupcję działacze tłumaczyli, że “jak nie my kupimy, to nas oszukają”. Nikt nie reagował, bo przekupstwo sportowe zostało wprowadzone do kodeksu karnego dopiero w 2003 roku. Dlatego jeden ze znanych polskich trenerów kilka dni po zatrudnieniu w Widzewie żalił mi się, że gdyby wiedział, że w klubie nie ma 15 tys. zł na normalną łapówkę dla sędziego, nie przyjąłby oferty pracy. Od razu zastrzegł, że to rozmowa prywatna. Mogłem zareagować tylko w jeden sposób: nigdy więcej z nim nie rozmawiałem.
Pamiętam też przypadek, gdy jedna z łódzkich drużyn pojechała do miasta, w którym rządził ten słynny Fryzjer. Obawiając się porażki, a punkty były bardzo potrzebne, trenerzy postanowili pozmieniać skład, żeby utrudnić Fryzjerowi zadanie. Dlatego obrońcy zagrali w ofensywie, bo wiadomo, że rywalom najłatwiej podejść defensorów. Taktyka się sprawdziła, bo jeden z nich strzelił zwycięskiego gola!
Widzew i ŁKS nie były święte, ale pisząc o nich spotkałem się też z pozytywnymi przykładami. Przed jednym z meczów Widzewa z Legią usłyszałem od piłkarza, że dostali propozycję oddania punktów za sowitą opłatą. Pokusa była duża, gdyż było to w czasach, kiedy rzadko płacono na czas, zaległości rosły, a szans na tytuł już nie było. Mój informator stwierdził, że na wieść, że odrzucają ofertę, wysłannik odpowiedział, że w takim razie zarobi sędzia. Później był wątpliwy karny (zmarnowany), czerwona kartka i sensacyjne zwycięstwo. Ów arbiter na długo przestał pojawiać się na boiskach, a gdy wrócił, znów zrobił Widzewowi dużą krzywdę.
Był też mecz ŁKS-u z Legią, wygrany 3:0. Większość ludzi z tzw. branży wychodziła z przekonaniem, że gospodarze sobie pomogli. Okazało się, że sędzia pieniędzy nie dostał (a taki plan był), bo przechwycił je jeden z działaczy. A rywale byli po prostu słabsi.
Dlaczego o tym piszę? Żeby pokazać, jakim złem była korupcja i że teraz żyjemy we wspaniałych czasach, bo niespodzianki są niespodziankami, a w budżetach klubowych nie trzeba zostawiać pieniędzy na opłacenie sędziów, bo “jak nie my, to nas…”.
PS. Wspominając korupcyjne sytuacje nie mogę nie wspomnieć o najbardziej kuriozalnej w moim niechlubnym rankingu. 17 maja 2000 roku Widzew grał z Petro Płock. O tym, że goście mają wygrać wiedziało większość piłkarzy i działaczy, bo punkty miały być rekompensatą za dług. Nie wszyscy się godzili, dlatego gospodarze prowadzili do przerwy 1:0, a strzelec gola zaraz zszedł z boiska. Jego koledzy robili wszystko, by słabym przeciwnikom ułatwić zadanie. Ale mieli pecha, bo co kopnęli w stronę bramki, wpadało. Nie wtajemniczyli jednak Litwinów (może, by było mniej do podziału?) i w ostatniej minucie Arturas Steszko szukał kogoś, komu można by podać piłkę. Wszyscy się schowali, więc oddał strzał i niespodziewanie zdobył zwycięskiego gola. Jednego z jego kolegów w tym momencie tak rozbolała głowa, że przez kilkadziesiąt sekund leżał na boisku trzymając się za nią!
1 Comment
Jakby ciągnąc dalej ostatnie zdanie dodać warto, że ów leżący z bolącą głową kolega jeszcze niedawno, po zakończeniu kariery piłkarskiej, pełnił jako działacz ważną funkcję w Widzewie. Przedtem, jako piłkarz obydwu łódzkich klubów a potem nawet trener, spokojnie egzystował przez lata w piłkarskim światku. Nawet wówczas, gdy kibice Widzewa przydybali go na stacji benzynowej pod Radomskiem razem z innym kolegą, tej samej rocznikowo drużyny (dziś to jeden z bardziej szanowanych trenerów polskich) – na tym, jak obydwaj z bagażnika przejmowali korupcyjną kasę… Ktokolwiek wierzy, że dziś, po dwudziestu latach, pewne procedery i niektóre osoby zniknęły z naszej piłki nożnej, jest niemożliwie naiwny. Zmieniły się przepisy, przemalowano fasady, zrobiono pokazówkę z Fryzjerem w roli głównej – a problem wciąż istnieje. I raczej nie zniknie, bo ma wymiar ogólnoświatowy. Trzeba się pogodzić z korupcją w sporcie, jak z jej obecnością w innych dziedzinach życia. “Bo stanie ci się coś przykrego”…