Od kiedy w piłce nożnej zmieniono punktację, przyznając trzy punkty za zwycięstwo i jeden za remis, wygrywanie opłaca się jeszcze bardziej niż przy starym systemie – dwa i jeden. W rundzie jesiennej Widzew remisował dwukrotnie, będąc – obok Radomiaka – najbardziej bezkompromisowo grającą drużyną w ekstraklasie.
Wiosną już trzy razy podzielił się punktami z rywalami, co w jego przypadku oznacza spore straty. Teoretycznie mógł mieć o sześć punktów więcej i wyprzedzać Lecha Poznań, ale – jak mówi się w piłce nożnej – remis remisowi nierówny. W meczu z Pogonią Szczecin zdobyty punkt był traktowany prawie jak zwycięstwo, gdyż wyrównującego gola drużyna strzeliła w doliczonym czasie gry, a wcześniej trzykrotnie przegrywała.
Dlaczego nie wygrał? Przez brak skuteczności, bo w obu meczach miał dużo więcej okazji od przeciwników, ale nie potrafił ich wykorzystać. Ale nieskuteczność widzewiaków z czegoś wynika. Przede wszystkim w zespole nie ma klasycznego egzekutora, jakimi są Imaz w Jagiellonii, Ishak w Lechu czy Włodarczyk w Górniku. Najskuteczniejsi widzewiacy – Jordi Sanchez i Bartłomiej Pawłowski – mają na koncie odpowiednio siedem i sześć trafień, a w sumie gole strzelało 12 zawodników. Żadnego z nich nie można nazwać boiskowym snajperem – Hiszpan w swoim najlepszym sezonie zdobył 12 bramek, a Polak – osiem. Trudno więc oczekiwać, że nagle podwoją swój rekord.
Po drugie, Widzewowi gra się trudniej, bo po trzecim miejscu na półmetku pojawiła się większa presja, gdyż to on jest faworytem i już “musi”, a nie tylko “może”, jak jesienią. Przekonaliśmy się o tym w piątek w Gdańsku, gdzie Lechia przez większość spotkania ograniczała się do przeszkadzania, podobnie było z Jagiellonią w Łodzi. Podopieczni Janusza Niedźwiedzia z nową rolą radzą sobie dobrze, niestety do momentu, kiedy należy oddać strzał na bramkę. Ich grę ogląda się z przyjemnością, bo widać w niej pomysł, wypracowane schematy i polot. Kłopot w tym, że stworzone okazje – a jest ich dużo – trzeba zamienić na gole. I tutaj pojawia się problem. Juliusz Letniowski, spełniający rolę klasycznej ósemki, gra w tym sezonie z czystym kontem, nie potrafiąc pokonać bramkarza nawet z rzutu karnego.
Jest trzecia przyczyna, niezależna od zawodników – szczęście. W rundzie jesiennej gracze Widzewa mieli go mnóstwo. Były mecze, w których drużyna była dużo gorsza od przeciwników, ale widzewiacy co kopnęli na bramkę, to zmieniali w gola. A rywale pudłowali, albo zatrzymywał ich niesamowity Henrich Ravas. Wystarczy przypomnieć spotkania z Wartą Poznań, Stalą Mielec czy Miedzią Legnica. Ale suma szczęścia wynosi zero, więc to co los dał, teraz zabiera. Może to metafizyka, ale uprawdopodobniona, bo oparta na doświadczeniach.
Fachowcy zwracają uwagę na jeszcze jeden powód niepowodzeń – konieczność przejścia z boisk sztucznych na naturalne. Przez cały tydzień drużyna trenuje na sztucznej trawie, by w meczu biegać po naturalnej. Dla bardzo dobrych piłkarzy nie jest to wielki problem, ale dla średnich – a tacy są w Widzewie – już większy.
Nie zamierzam rozpaczać nad straconymi punktami, bo przed sezonem zdobycie 32 w 20 meczach i czwarte miejsce w tabeli chyba każdy widzewiak wziąłby w ciemno. Skoro jednak pojawiła się szansa na wysokie miejsce, to żal byłoby jej nie wykorzystać. Nie mam pretensji do piłkarzy, ponieważ dają z siebie wszystko. A że czasami brakuje umiejętności, to nie ich wina. Nie można zapominać, że jakość kosztuje, nie tylko w sporcie. A pod względem budżetu Widzew to co najwyżej ligowy średniak, który dotychczas zawstydza przedsezonowych faworytów, którzy robią wszystko, żeby nie odbierać widzewiakom nadziei. I jeśli tylko troszkę poprawi skuteczność…