Czytając media społecznościowe mam wrażenie, że większość kibiców reprezentacji (z tych, na których trafiam) życzy jej jak najgorzej. Rozumiem, że nasza drużyna narodowa nie ma potencjału pozwalającego walczyć o medale, ale to nie powód, żeby ją wyśmiewać, wyszydzać i życzyć szybkiego powrotu.
Przyznam się: nie oglądałem meczu z Chile i – czytając relacje – nie żałuję. Zaskoczony poziomem nie jestem, bo nie oczekiwałem niczego. Polska podobno zagrała bardzo słabo, ale wygrała, a to w tym sporcie jest najważniejsze. Część kibiców zapewne pamięta mistrzostwa Europy w 2004 roku, wygrane przez Grecję w stylu, którego nie można nazwać zachwycającym. Wszystkie spotkania wygrała, czyli wymęczyła, różnicą jednego gola, raz – na inaugurację – strzelając dwa. Greckie media cieszyły się z wymęczonych zwycięstw, choć od oglądania meczów bolały nie tylko zęby.
Dlaczego nie spodziewałem się niczego dobrego po reprezentacji Polski w ostatnim sparingu? Trudno wymagać od piłkarzy, żeby tydzień przed rozpoczęciem jeśli nie najważniejszej, to jednej z najważniejszych imprez w ich życiu, ryzykowali zdrowiem w nieważnym spotkaniu. W ostatnich sparingach słabo zagrali Hiszpanie i Chorwaci, lecz w tamtejszych mediach nikt nie mieszał ich z błotem, a Meksyk, nasz pierwszy rywal w mundialu, przegrał z grającą w rezerwowym składzie Szwecją.
Najlepszy występ Polski w mistrzostwach świata miał miejsce w 1974 roku i do dziś nie wiemy, jak skończyłby się półfinał z Niemcami, gdyby został rozegrany na suchym boisku. Wcześniej nasza drużyna przegrała sparing z Haiti, które w mundialu pokonała 7:0. Osiem lat później nikt z Polską nie chciał grać z powodu stanu wojennego, dlatego kadra sprawdzała się z drużynami klubowymi i nie szło jej najlepiej. Skończyło się to srebrnym medalem.
Dziś trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że sukcesem będzie wyjście z grupy, a każde kolejne zwycięstwo będzie powodem do euforii. Bo drużynę narodową mamy przeciętną, dlatego sukcesy – na naszą miarę – trzeba osiągać sprytem i wyrachowaniem.
Do tego trzeba dodać bramkarza Wojciecha Szczęsnego i Arkadiusza Milika z przeciętnego nawet we Włoszech Juventusu Turyn, Nicolę Zalewskiego z Romy, Matthew Casha z Aston Villi, Sebastiana Szymańskiego z Feyenoordu Rotterdam i na tym nasz potencjał się kończy. Pozostali albo są uzupełnieniem w słabszych zachodnich zespołach, albo ich kariera się kończy. Z nich wszystkich trzeba złożyć zespół, który spełni wysokie aspiracje kibiców odnośnie wyników i widowiskowej gry. Przepraszam, ale to mission impossible…
Dlatego jak się nie ma, co się lubi, to trzeba lubić, co się ma. A więc cieszyć się, że jesteśmy na mundialu, a Włosi, mistrzowie Europy, będą oglądać go tylko w telewizji. Do Kataru polecieli najlepsi dziś polscy zawodnicy (oczywiście można się spierać o dwa, trzy nazwiska) i Polacy powinni im kibicować. Nawet wtedy, gdy będą grać tak słabo jak z Chile. W piłce nożnej wciąż najważniejsze są zwycięstwa, a każdy kibic powinien się zgodzić z tym, że lepiej brzydko wygrać, niż ładnie przegrać.
Odpowiedź jest oczywista, dlatego mam nadzieję, że wszyscy kibice zjednoczą się i będą wspierać reprezentację. Niewielu poleci do Kataru, ale ci, którzy pozostaną, przynajmniej powstrzymają się – mam nadzieję – od wyszydzania Biało-czerwonych. Wpisy w internecie są dziś groźniejsze od gwizdów na stadionie. Mówi się, że nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej. W przypadku polskiej piłki to stwierdzenie należałoby odwrócić: nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. I o tym pamiętajmy, oglądając naszą reprezentację na mundialu w Katarze. Przecież mogło nas tam wcale nie być…