Miała być pogoń za liderami, a jest kolejne rozczarowanie. ŁKS przez 60 minut gry jedenastu na jedenastu i przez pół godziny gry w przewadze nie potrafił oddać choć jednego celnego strzału na bramkę Korony.
Mecz był od samego początku wyrównany, z delikatnym wskazaniem na ŁKS – to łodzianie częściej mieli piłkę, oddawali więcej strzałów, wyprowadzali liczniejsze ataki. Ta optyczna przewaga nie przekładała się jednak na stuprocentowe sytuacje, które mogłyby stworzyć realne zagrożenie pod bramką Konrada Forenca. W 26. minucie mogło być 1:0, ale dla przyjezdnych. Piłkę do bramki biało-czerwono-białych skierował Mario Zebić, jednak sędzia Daniel Stefański słusznie odgwizdał spalonego.
Ta sytuacja nie zmieniła znacząco układu sił na boisku. Przed rozpoczęciem ligowej wiosny kibice biało-czerwono-białych słyszeli wiele zapewnień o pozytywnej metamorfozie, jaką ich ulubieńcy przeszli w przerwie zimowej. Tymczasem w starciu z Koroną oglądali scenariusz doskonale znany im z jesieni, a gdyby spojrzeć dalej – także z wielu meczów rozgrywanych za kadencji trenerów Stawowego i Moskala. Zawodnicy ŁKS-u mieli więc piłkę przy nodze, ale nie potrafili przejąć realnej kontroli nad meczem i raz po raz nadziewali się na kontry wyprowadzane przez rywali.
W 33. minucie ŁKS stworzył najlepszą jak dotąd okazję – Pirulo uderzył groźnie zza linii szesnastego metra, ale piłka po jego strzale nie znalazła drogi do bramki. Siedem minut później bardzo podobną próbą zrewanżowali się goście. Tym razem soczysty strzał z dystansu oddał Adrian Danek. Także i on nie potrafił jednak zamienić tego groźnego uderzenia na bramkę. Gorąco na stadionie przy al. Unii zrobiło się jeszcze kilkadziesiąt sekund przed przerwą. Już po raz drugi w tym spotkaniu piłka zatrzepotała w siatce bramki strzeżonej przez Kozioła. Sędzia Stefański ponownie anulował jednak trafienie (tym razem z powodu faulu na golkiperze ŁKS-u). I ponownie miał rację.
Po przerwie gra wyglądała początkowo bardzo podobnie jak w pierwszych 45 minutach. Piłka znajdowała się przeważnie w okolicach linii środkowej boiska. Ełkaesiakom (choć tym razem i ich rywalom) brakowało dynamiki, przyspieszenia akcji, doprowadzenia do groźnego strzału. Przełom przyszedł w 59. minucie. Drugą żółtą kartkę zobaczył Mario Zebić. Układ sił nagle znacząco się zmienił, ełkaesiaków czekało ponad pół godziny gry w przewadze. Chwilę po tej sytuacji na murawie pojawili się Ricardinho oraz debiutujący przed łódzką publicznością Mateusz Kowalczyk.
W pierwszym kwadransie gry w przewadze liczebnej ełkaesiacy grali tak niemrawo, że wątpliwe wydawał się, czy będą w stanie wykorzystać ją i zapewnić sobie zwycięstwo. Blisko zdobycia otwierającej wynik bramki byli dopiero w 79. minucie. Pirulo świetnie dograł wówczas na głowę ustawionego w polu karnym Corrala, ale hiszpański napastnik trafił w słupek. Drużyna Leszka Ojrzyńskiego błyskawicznie odpowiedziała na tę sytuację. Jakub Górski w samotnej szarży ruszył na bramkę strzeżoną przez Marka Kozioła. Młodzieżowiec Korony z niepokojącą łatwością torował sobie drogę pomiędzy obrońcami ŁKS-u. Jego kontratak przerwał dopiero w okolicach 20. metra znakomity wślizg Mateusza Bąkowicza.
Mijały kolejne minuty, a kibice gromadzeni a Stadionie im. Władysława Króla oglądali kolejne sytuacje pod bramką Forenca – w 84. minucie uderzał Corral, w 86. minucie Jurić. Za każdym razem finał był jednak taki sam – przebiegający po trybunach szmer rozczarowania. Ten stan rzeczy nie uległ zmianie do ostatniego gwizdka sędziego. Co więcej, osłabionej Koronie całkiem skutecznie udawało się utrzymywać grę z dala od własnej bramki.
ŁKS – Korona Kielce 0:0
Reklama