Według raportu Deloitte, ŁKS miał tylko ośmiu sponsorów, ale uzyskiwał od nich świadczenia na poziomie ponad dwóch milionów złotych. Trudno pozyskać nowych chętnych na wsparcie klubu?
– Bezapelacyjnie powinniśmy mieć więcej sponsorów. Teraz nie jest łatwy okres, żeby ich pozyskiwać. Czasy są ciężkie. Firmy patrzą w kierunku redukcji kosztów, a nie we wchodzenie w działalność sponsoringową. Chociaż ostatnio pojawiła się ulga podatkowa, popularnie zwana sponsoringową, która jest bardzo atrakcyjna, ale przedsiębiorcy w rozmowach z nami przyznają, że nie do końca wiedzą jak z niej korzystać. Podjęliśmy działania, żeby rozreklamować tę ulgę i pokazać, w jaki sposób ona działa. W ten sposób chcemy zachęcić przedsiębiorców do sponsorowania ŁKS-u. Myślę, że problem nie leży w ilości sponsorów. Każdego z nich trzeba, kolokwialnie mówiąc „dopieścić”, obsłużyć, pomóc wykorzystać możliwości, jakie daje reklamowanie się w klubie. Wielu sponsorów nie ma pomysłu na to, jak wykorzystać sponsoring sportowy. Możemy dojść do takiej sytuacji, że obsługa sponsora kosztuje nas więcej niż świadczenia, które nam wypłaca. To nie zmienia faktu, że baza sponsorska powinna być poszerzona i nasze działania idą w tę stronę. To jedno z głównych zadań działu marketingu. Myślę, że przed rudną wiosenną rozpoczniemy mocniejsze działania, żeby pozyskiwać nowych sponsorów. W tej chwili to przygotowujemy, niewielka grupa nowych sponsorów już zaczyna się pojawiać.
Świadczenia sponsorskie, które otrzymywał ŁKS, były zadowalające?
– Klub sportowy to taki twór, do którego – mówiąc w żartach – zawsze chcielibyśmy, żeby wpływały jeszcze większe świadczenia. Zdajemy sobie sprawę z realiów rynku. Mamy sponsorów-sympatyków klubu, którzy dają pieniądze na ŁKS, nie patrząc na to, jak przekłada się to na ich wyniki finansowe. Wspierają ten klub od zawsze, sympatyzują z nim. Warto zająć się też tą drugą grupą, która nie interesuje się ani ŁKS-em, ani sportem. Staramy się przekonać ich, że warto reklamować się przez nasz klub, czy szeroko pojęty sport. To kwestia możliwości i umiejętności sprzedania imprezy sportowej w sposób marketingowy. W to pole chcemy uderzyć, ale ono wymaga bardzo solidnego przygotowania. Najpierw trzeba przekonać ludzi, że marketing przez sport ma sens. Mogą sponsorować drużynę seniorską, ale nie tylko. W naszym przypadku chcielibyśmy, żeby sponsorzy wspierali również akademię.
Jaki wpływ na finanse ma instytucja sponsora meczu, do której zachęcaliście w poprzednim sezonie?
– Zależy od tego, jaki gramy mecz. Wiadomo, że na derby dużo łatwiej było pozyskać sponsora meczu. Pewnie na Wisłę Kraków też nie będzie trudno, ale z innymi drużynami to nie będzie już takie łatwe.
Czuje się pan namaszczony przez Tomasza Salskiego, właściciela ŁKS-u, na tego, który ma przeprowadzić klub przez ciężkie czasy?
– Namaszczony to złe słowo. Z Tomaszem Salskim znamy się kilkanaście lat. Ja chcę wykonać dobrze swoją robotę. Doba ma tylko 24 godziny. Czasami brakuje czasu. Biorąc pod uwagę inne aktywności właściciela klubu, konieczne było podzielenie kompetencji między kolejne osoby.
Wiem, że zaległości w pensjach wobec piłkarzy nadal istnieją. Na jakim poziomie są one teraz?
– Trzymamy się tego, żeby nie przekroczyć dwumiesięcznego zadłużenia wobec piłkarzy. Wobec niektórych wynosi mniej. Nie doprowadzimy do takiej sytuacji, jak w poprzednim sezonie, że niektórzy na pensje czekali po trzy albo cztery miesiące. Z naszego punktu widzenia to niemożliwe. Cały czas ponosimy konsekwencje działań, które podejmowaliśmy wcześniej. Jeżeli spojrzelibyśmy z punktu widzenia operacyjnego na bieżące wydatki i przychody, które nie są konsekwencją działań z poprzednich lat, finanse klubu wyglądałyby lepiej. Niestety, od niektórych rzeczy nie da się odciąć, trzeba sobie z nimi poradzić, pokonać je. Nikt nie machnie złotą różdżką i nie sprawi, że nasze problemy znikną. To wymaga systematycznej pracy.
Przypomniał o sobie Antonio Dominguez, który przez media informuje, że mimo ugody nie chcecie się z nim rozliczyć z zaległości. A jak jest z innymi piłkarzami, którym byliście winni pieniądze? Chodzi mi o Łukasza Sekulskiego, Mikkela Rygaarda i Ricardinho.
– Z Łukaszem Sekulskim już się rozliczyliśmy. Z Mikkelem Rygaardem toczymy batalię sądową w Trybunale ds. Sportu w Lozannie, bo odwołał się od satysfakcjonującego nas wyroku. Dopóki się nie skończy, nie chcemy komentować tej sprawy. Kiedy zapadnie wyrok, odniesiemy się do tego. Cały czas ciąży nam Ricardinho. Sprawa jest otwarta, bardzo chcielibyśmy się z nim porozumieć. Dwa miesiące temu przedstawiliśmy mu propozycję ugody. Nie ukrywamy, że to jeden z naszych najtwardszych orzechów do zgryzienia.
Mimo problemów finansowych wydaje się, że macie w klubie lokatę kapitału. Wasi młodzi zawodnicy robią furorę na boiskach pierwszej ligi.
– Myślę, że tak. Mateusz Kowalczyk, Mieszko Lorenc, Kelechukwu Ibe-Torti czy Aleksander Bobek mają potencjał, aby osiągnąć naprawdę wiele. Jeżeli nic się nie stanie, zostaną w ŁKS-ie do końca sezonu.
Czyli informacje o tym, że Włosi albo Raków chcą pozyskać zimą Kowalczyka to plotki?
– Zainteresowanie zawodnikami jest ciągle. Rynek sportowy cały czas się kręci. Pojawiają się różne zapytania, ale od nich do konkretów jest bardzo daleka droga.
Jaki wpływ na tegoroczny budżet ŁKS-u miała organizacja meczów Dynamo Kijów w eliminacjach Ligi Mistrzów?
– Nie tak ogromny, jak się mówi. Nie chcę mówić o pieniądzach, ale te miliony, które rzekomo zarobiliśmy, to bardzo przepraszam za wyrażenie – opowieści z mchu i paproci. To są absurdy. Przyznaję, że zarobiliśmy na meczach Dynama. Mimo całej sympatii, nie stać nas na to, żeby robić to za darmo albo do tego dokładać. Natomiast kiedy czytam o siedmiocyfrowych kwotach, które mieliśmy dostać za te mecze, traktuję to jak bajki.
Nie żałuje pan, że Dynamo wybrało Kraków? Liga Europy na stadionie Króla to, oprócz dodatkowego zastrzyku gotówki, kolejna promocja ŁKS-u.
– W Krakowie dostali dla siebie bazę treningową. Poza tym zadecydowała logistyka. Mecze ligowe Dynamo rozgrywa w Ukrainie, a z Krakowa jest bliżej. My ze swojej strony wiemy, że jesteśmy w stanie zorganizować mecz Ligi Mistrzów. Poprzeczka została zawieszona wysoko. Sprawdziliśmy się z organizacyjnego punktu widzenia. Przedstawiciele UEFA nie mieli do nas praktycznie żadnych zastrzeżeń. Wspaniałe było to, że hymn Ligi Mistrzów rozbrzmiał w Łodzi. Mam nadzieję, że nie po raz ostatni, a następnym razem wszystko odbędzie się w kontekście naszej drużyny. W momencie, kiedy grany był ten hymn, czułem ciarki, to robi naprawdę ogromne wrażenie. Fajnie jest spojrzeć z bliska jak organizacja tak wielkiego wydarzenia wygląda od kuchni. Dla ludzi, którzy przy tym pracowali, to był trudny czas, ale doświadczenie, które przy tym zebrali, na pewno zaprocentuje w przyszłości.
Możemy spodziewać się w tym roku międzynarodowego meczu na stadionie Króla?
– Na tę chwilę nie mamy zapytań, co do meczów reprezentacji czy też zagranicznych drużyn.
W tym roku raport Deloitte wykazał, że na pensje wydawaliście tylko 56 proc. przychodów. W porównaniu do zeszłorocznych 115 proc. to bardzo pozytywna zmiana. Z czego wynikała?
– Mieliśmy budżet na poziomie dziesięciu milionów złotych. W klubie piłkarskim wcale nie jest łatwo zwiększyć przychody i zredukować koszty. To był jeden z głównych elementów: ucięcie kosztów na wynagrodzenia. Jeżeli dalej mamy budować swoją stabilność, bez tego się nie obędzie. Koszty zatrudnienia piłkarzy muszą być dostosowane do budżetu. W tym sezonie postawiliśmy sobie granicę, powyżej której nie zatrudniamy zawodników.
Z tego, co słyszałem, ta granica to 20 tys. złotych miesięcznie.
– To powiedział pan, nie ja.
Ile w tym sezonie kosztuje miesięczne utrzymanie drużyny ŁKS-u?
– Z mojego punktu widzenia jeszcze za dużo. Musimy patrzeć na to realnie, pozyskiwać zawodników, którzy dadzą klubowi wartość piłkarską, natomiast trzymamy ryzy finansowe. Jeżeli będziemy mieli większy budżet, to pewnie w jakiś rozsądnych granicach dopuścimy podniesienie tej granicy. Natomiast teraz bardzo twardo się tego trzymamy.
Czyli w tym roku, niezależnie od miejsca w tabeli, w zimowym oknie transferowym nie pójdziecie drogą „ekstraklasa albo śmierć”?
– To nie ma sensu. Zdecydowanie lepszy jest organiczny rozwój klubu. Jeżeli mielibyśmy awansować, to chcemy zostać w ekstraklasie, a nie bić się o życie. Myślę, że jesteśmy już na takim etapie, że kibice też to rozumieją, że takie jednosezonowe pobyty w ekstraklasie nie prowadzą do niczego dobrego. To destabilizuje klub. Oczywiście chcielibyśmy być w ekstraklasie i zrobimy wszystko, co w naszych mocach, żeby w niej być. Natomiast na pewno nie pójdziemy w działania, które zachwieją powoli odzyskiwaną stabilnością klubu.
Razem z Widzewem wygenerowaliście dla Łodzi ekwiwalent reklamowy warty ponad 40 milionów złotych. Czy w zamian nie należałoby się wam większe wsparcie od miasta?
– Staramy się dostosować do możliwości miasta. Dysponujemy tym, co mamy. Fajnie byłoby otrzymywać większe wsparcie, ale działamy w takim otoczeniu, w jakim jesteśmy.
ŁKS w zeszłym sezonie był drugą drużyną, jeżeli chodzi o zarobki z dnia meczowego. To imponujący wynik patrząc na to, że praktycznie cały rok graliście na jednej trybunie. Jak udało się tego dokonać?
– Myślę, że to zasługa kibiców, frekwencji. Mieliśmy średnią 5,5 tysiąca fanów na mecz. Pójdę pod prąd i powiem, że cena biletów nie jest wygórowana. Wydaje mi się, że wszystkie polskie kluby muszą zmienić sposób postrzegania kibica. W tym momencie fani przychodzą obejrzeć mecz. Chciałbym, żebyśmy szli w stronę widowiska. Tak, żeby na ŁKS-ie miło i rodzinnie spędzić czas. Oprócz naszych zagorzałych kibiców, chcemy, żeby stadion Króla był rozrywką dla całej rodziny. Marzy mi się, żeby rozbudować strefy rodzinne, fanzony. To jest kierunek, w którym polskie kluby muszą iść, dlatego podejmujemy działania marketingowe w stronę dzieci i rodzin. Trudno poszerzyć jest grupę najbardziej zagorzałych kibiców. Musimy iść w stronę trochę innego kibica, nie gubiąc z horyzontu fanatyków, którym jesteśmy wdzięczni za to, że są z nami niezależnie od tego, czy jest dobrze, czy źle.
Hasło „Dom dla całej rodziny” i polityka otwartych drzwi zaczyna przynosić wymierne efekty. Widać to chociażby po frekwencji na meczach ligowych. Jest pan zadowolony z działań marketingowych prowadzonych przez ŁKS?
– Nie liczymy, że te działania przyniosą nam efekty w tydzień. To może trwać kilka lat. Chcemy budować w świadomości lokalnych społeczności to, że taka instytucja jak Łódzki Klub Sportowy, z ponad stuletnią tradycją jest obecna w tym mieście, że piłka nożna jest fajna, że buduje emocje. To jest zupełnie inne przeżycie, kiedy mecz ogląda się z trybun, a inne – kiedy przed ekranem telewizora. Chcemy zaprosić naszych nowych kibiców na stadion Króla i pokazać, że widowisko sportowe przy al. Unii jest bezpieczne. To bardzo ważne kryterium, szczególnie dla kobiet i dzieci. Z tego, co obserwujemy, mecze na naszym stadionie są bezpieczne.
Jak ma się sprawa z zagospodarowaniem powierzchni komercyjnych? Co ze sklepem RGOL-a?
– MAKiS przejął w kwietniu dowodzenie stadionem. Czekamy, aż spółka się zadomowi. My utrzymujemy z nimi status quo. Z drugiej strony ważne jest dla nas, żeby na stadionie pojawił się sklep RGOL-a i żeby na naszym obiekcie był większy dostęp do ełkaesiackich gadżetów. Wiąże się to z niemałymi nakładami finansowymi. Zdajemy sobie sprawę z potrzeby tego sklepu, chcemy go mieć, nie uciekamy od tego tematu. W tym momencie mamy trochę inne priorytety finansowe, ale mamy nadzieję, że po Nowym Roku będziemy w stanie przyjrzeć się bliżej tej inwestycji i podejść do niej tak, żeby jak najszybciej zaistniała na stadionie. Budżet klubu, który mamy w tym momencie, nie obejmuje takiego nakładu inwestycyjnego. Wierzymy jednak, że w dłuższym czasie sklep przyniesie dodatnie wyniki finansowe i wspomoże nasz budżet, ale to też nie jest tak, że otworzymy sklep i od razu zacznie przynosić nam ogromne wyniki finansowe. To też jest długotrwały proces. Uważam, że w horyzoncie dwóch-trzech lat sklep będzie znaczącym elementem ŁKS-u i zaznaczy się pozytywnie w klubowym budżecie.
W jakim stopniu zaawansowane są rozmowy z potencjalnymi inwestorami?
– To tak jak z zawodnikami. Jest zainteresowanie. Bądźmy szczerzy. W Polsce jest zainteresowanie futbolem. Ale od pytań do konkretów droga jest daleka. Każdy klub w Polsce rozmawia z inwestorami. My też, ale z żadnym nie jesteśmy na takim poziomie, żebym mógł powiedzieć, że za tydzień podpiszemy z nim umowę. To proces, który trwa, każdy z inwestorów bardzo dokładnie będzie sprawdzał klub, będzie się to wiązało z kontrolą sytuacji finansowej klubu. Każdy chce dokładnie wiedzieć, w jaki biznes się angażuje. To też kwestia wypracowania wspólnej polityki klubu. Tego, w jaką stronę miałby iść. Każdy inwestor ma swoją wizję tego, w jaki sposób chciałby budować ŁKS. Pytanie, czy to będzie zbieżne z pomysłem obecnego właściciela.
Chodzi o odkupienie większościowego pakietu akcji? I co z ośrodkiem na Minerskiej?
– Wszystko będzie wynikało z dyskusji między inwestorami. Oprócz tego jest jeszcze Akademia ŁKS. Zarówno z naszego punktu widzenia, jak i inwestorów, z którymi do tej pory rozmawialiśmy, każdy z nich akademię postrzegał jako bardzo ważne aktywo ŁKS-u. Zdajemy sobie sprawę z jej potencjału i tego, jaką wartość może dawać klubowi w przyszłości. Już jest ważnym elementem, ale może dawać pierwszemu zespołowi jeszcze więcej.
W rozmowach z magistratem Widzew coraz częściej używa argumentów związanych z ŁKS-em i jego infrastrukturą. Czy to pana nie denerwuje?
– Nie interesuję się tym. Koncentruję się na ŁKS-ie. To sprawa Widzewa. Nie patrzymy na innych. Staramy się robić swoje, raz wychodzi nam to lepiej, raz gorzej, ale robimy wszystko dla dobra naszego klubu.
Z Jarosławem Olszowym rozmawiał Filip Kijewski