– Rozmawiając z różnymi ludźmi można było odnieść wrażenie, że czekają aż do Widzewa przyjedzie ktoś, kto położy setki milionów, bo to wielki klub. Kogoś takiego nie ma – mówi Tomasz Stamirowski, nowy właściciel Widzewa.
Jak człowiek zajmujący się inwestowaniem pieniędzy, naprawianiem firm, wchodzi w mocno niepewny interes, jakim jest klub piłkarski?
To dlaczego pan się zdecydował?
– Wynika ona z moich korzeni, związków z klubem. Na pewno nie zainwestowałbym pieniędzy, gdyby to nie był Widzew. Kiedyś jako Avallon [fundusz inwestycyjny] dostaliśmy propozycję zainwestowania w Legię Warszawa, za czasów pana Leśnodorskiego. Ale nie wyobrażam sobie wejścia do innego klubu poza Widzewem. Podłoże decyzji ma typowy emocjonalny związek, Po drugie, ważna była ocena tego, w jakim miejscu Widzew jest i co można z nim zrobić.
Kibice czekali na inwestora z wielkimi pieniędzmi. Czuje się pan takim?
– Nie, nie czuję się. Zdaję sobie sprawę z realności.
Rozmawiając z różnymi ludźmi można było odnieść wrażenie, że czekają aż przyjedzie ktoś, kto położy setki milionów, bo to wielki klub. Rzeczywistość jest taka, że kogoś takiego nie ma. Policzyłem, co mogę dać i złożyłem ofertę. Patrząc w przyszłość, moja inwestycja nie zamyka drogi przed kolejnymi podmiotami. Jeśli Widzew będzie chciał grać o coś więcej, będzie potrzebował kolejnych inwestycji. Ale po pierwsze klub musi być poukładany. To trudny proces, by kogoś przyciągnąć, bo dziś wiele klubów szuka inwestorów. Ważne, żeby przyszedł podmiot, który wie, czym jest Widzew i ma z nim związki emocjonalne.
Bez kibicowania drużynie trudno zdecydować się na zainwestowanie w polską piłkę.
– To bardzo ciężkie zadanie. Przyciągnięcie kogoś z zagranicy jest trudne, bo polski kluby nie grają w europejskich pucharach. Dlatego ludzie z wielkimi pieniędzmi szukają klubów gdzieś indziej w Europie, w ligach z większymi wpływami z praw telewizyjnych. Stąd moja brutalna konkluzja, że znalezienie inwestora dla Widzewa będzie bardzo trudne, patrząc nawet na najbogatszych Polaków. Mamy przykład pana Solorza i jego inwestycję w Śląsk Wrocław, a teraz Jakubasa w Motor Lublin, który też nie zdołał awansować.
Czy przypuszcza pan, że kiedyś w Polsce kluby zaczną przynosić zyski?
– Jest taki serwis, który śledzi wszystkie rynki od strony finansowej i są tam także artykuły o klubach piłkarskich od strony komercyjnej. Jest tam wielka dyskusja, o różnych modelach finansowania piłki. Jedna, tradycyjna, że przychodzi właściciel i dokłada, a druga, że większość klubów europejskich, nawet tych największych, funkcjonuje z olbrzymimi długami. Każdy kibic słyszał przecież o Barcelonie… Wielkie kluby nie upadają, bo banki rolują długi, przesuwają spłaty. Pieniądze płyną przede wszystkim do piłkarzy. Mam nadzieję, że COVID spowoduje refleksję i ograniczenie gigantycznych wydatków. Na poziomie polskim sytuacja jest inna niż dziesięć lat temu, zwłaszcza w ekstraklasie, gdzie wpływy z praw telewizyjnych są znaczące. Osiem milionów to już spora kwota, a przy tym 800 tys. zł w pierwszej lidze to bardzo mało. Przy dobrym zarządzaniu kluby są w stanie się refinansować. Z drugiej strony sprawdziłem sobie sprawozdania finansowe Korony Kielce, która ma straty już na poziomie 90 mln zł, a po tym sezonie przypuszczam, że będą jeszcze większe. Mimo to klub będzie zapewne walczyć o awans, bo znów pójdzie do miasta i dostanie wsparcie. Kilku naszych konkurentów może liczyć na takie czyste pieniądze z miast, o które nie trzeba się specjalnie starać.
Na co stać Widzew, który nie może liczyć na dużą miejską dotację, jak rywale?
– Gdy składałem ofertę uznałem, że jestem w stanie zagwarantować przez pięć lat dodatkowe 2 mln zł wpływów do klubu.
W Widzewie przede wszystkim trzeba lepiej wydawać pieniądze, a nie przepłacać piłkarzy, którzy często są słabi.
– Piłka jest nieprzewidywalna, dlatego w Widzewie nikt nie spodziewał się, że na przykład Wojciech Pawłowski przestanie dobrze bronić. A on przecież miał potencjał ekstraklasowy. Taka sytuacja się niestety zdarza. Mnie bardzo boli opinia, że Widzew jest bogaczem, którego na wszystko stać. Widzę, że parę obszarów można zoptymalizować. Po drugie, mamy relatywnie mały procent wydatków na piłkarzy. Trzeba nad tym mocno popracować i przyciąć koszty. Nie będzie to łatwe…
Po takim słabym sezonie chyba wszyscy przekonali się, że w Widzewie nie jest najlepiej i konieczne są zmiany?
– Wydawało mi się, że tak powinno się zrobić już po poprzednim sezonie. Najgorsza jest niekonsekwencja. Patrząc na zakończony sezon, wniosek jest taki, że można wydawać duże pieniądze, ale walczyć o awans, jak to zrobiły Radomiak czy ŁKS. Albo powiedzieć, robimy sezon przejściowy i na przykład nie jechać na obóz za granicę. Mówię to przykładowo. Droga pośrednia, czyli wydawanie znaczących pieniędzy, ale bez wyraźnie postawionego wysokiego celu, nie może przynieść efektów. Trzeba uporządkować struktury, zbudować zespół i później wymieniać tylko poszczególne ogniwa.
W Widzewie nie było takiego jasnego planu. Są tylko oczekiwania, bardzo duże.
– Dla mnie Widzew to wielki klub i rozumiem te oczekiwania. Boli mnie, że jest w pierwszej lidze, ale trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że przez lata zostaliśmy daleko w tyle na tle innych dużych polskich klubów. Tę pracę trzeba teraz wykonać. Nie tylko my jesteśmy w takiej sytuacji, bo podobnie jest także w Katowicach. A co d oczekiwań, presja zawsze będzie, dlatego trzeba znaleźć takich graczy, których to nie sparaliżuje, a staną się jeszcze lepsi.
Kiedy zdecydował się pan złożyć ofertę przejęcia Widzewa?
– W momencie pojawienia się Hiszpanów. Argumentów było kilka: pierwsze, to tożsamość, bo ktoś z zagranicy nie gwarantował nam takiego zaangażowania. Mieliśmy przykład z Hiszpanii, gdy po przejęciu przez nich drużyna [Numancja] znalazła się w niższej klasie, zaciągnięto dług na 5 mln euro. Pierwsze pytanie kandydata na inwestora było, czy ze statutu można usunąć zapis, że spółka jest non profit. Było ryzyko, że akcje Widzewa znajdą się gdzieś w Ekwadorze, nie było żadnych gwarancji, kto będzie właścicielem. Poza tym zdałem sobie sprawę z sytuacji finansowej naszego klubu, bo były niepokojące sygnały, choć jeszcze nie był to jakiś dramat. W kwietniu zacząłem myśleć, co będzie dalej i 18 maja złożyłem ofertę. Analizowałem ryzyko i doszedłem do wniosku, że bardziej będę żałował, gdy tego nie zrobię. Zakomunikowałem w stowarzyszeniu, że wiem, że oczekiwana są wyższe, ale ja położę to, co mam i mogę przeznaczyć. Nie będę się napinał.
Najgorsze było zawieszenie i trzeba było pójść w prawo lub w lewo. Była możliwość, że z deficytem będziemy grać na poziomie środka pierwszej ligi, bo na więcej nie będzie nas stać. Pieniądze są istotnie, bo żeby wziąć gwiazdy, trzeba im dużo płacić. Nie mam złudzeń. Skauting też kosztuje, sam się nie zrobi.
Dostał pan wsparcie w stowarzyszeniu RTS Widzew?
– Tak było, wszyscy rozumieli, że to trudna decyzja. Każdy z członków stowarzyszenia chciałby skończyć misję w ekstraklasie i ściągając wielkiego inwestora, który włoży setki milionów. Ocena rzeczywistości, gdzie jesteśmy dziś, dotarła chyba do wszystkich. Dla mnie było to budujące, a wsparcie pokazało niedzielne głosowanie za przyjęciem mojej oferty. Z 19 osób, bo ja nie brałem udziału, 17 było za, a dwie się wstrzymały. Zdaję sobie sprawę, że jeśli zostanę zupełnie sam, to polegnę. Mam nadzieję, że to widzewskie środowisko się poderwie i przyjdzie nowa fala osób mogących coś wnieść. Jestem otwarty na współpracę w różnych obszarach: od marketingu do informatyki.
Druga część wywiadu z Tomaszem Stamirowskim, m.in. o zmianach sportowych – w czwartek rano w “Łódzkim Sporcie”