Po kilku latach rządzenia Widzewem Łódź Tomasz Stamirowski postanowił oddać władzę w ręce Roberta Dobrzyckiego. – Nie nudzę się zawodowo, wiec mój kalendarz na pewno szybko się wypełni. Ale w końcu będę miał trochę więcej czasu dla rodziny – mówi w rozmowie z „Łódzkim Sportem” były właściciel Widzewa.
Bartosz Jankowski: Czy długo się pan przygotowywał do przemówienia na konferencji dotyczącej zmian w akcjonariacie Widzewa?
Tomasz Stamirowski (mniejszościowy akcjonariusz Widzewa): Zabrało mi to około dwóch godzin. Agendę konferencji dostałem dzień przed i nie będę ukrywał, że zaskoczył mnie lekko udział czterech stron, gdyż oprócz mnie i Roberta Dobrzyckiego, czyli głównych stron negocjacji i ustaleń, zaplanowany został udział Spółki i Stowarzyszenia. Oczywiście nie było to problemem, tylko rzutowało na przydzielony czas do wypowiedzi, którego dostałem raptem siedem minut. W związku z tym, by nie pominąć istotnych wątków, spisałem sobie główne obszary, które chciałem poruszyć.
Któremu z wydarzeń towarzyszyło więcej emocji – przejęciu czy sprzedaniu klubu?
– To były dwa różne procesy, inaczej rozłożone czasowo. Na pewno przy sprzedaży od początku marca, a w zasadzie od artykułu w portalu WidzewToMy.net pt. „Deal Done. Dobrzycki i Stamirowski osiągnęli porozumienie”, skala nacisków na mnie z różnych stron na sprzedaż klubu była olbrzymia. Co ciekawe, równie dużo było przekazów mających niewiele wspólnego z rzeczywistością. To na pewno powodowało, że przy samym procesie sprzedaży emocji naokoło było więcej, natomiast dla mnie osobiście zdecydowanie ważniejsza emocjonalnie była pierwotna decyzja o zaangażowaniu w Widzew.
Jest pan dumny z tego, co udało się osiągnąć przez te kilka lat?
– Mam unikalną okazję być blisko klubu nie tylko jako kibic, ale też działacz od blisko dziesięciu lat. Mam też sporą wiedzę jak są zorganizowane inne kluby. To, gdzie byliśmy cztery lata temu i to, gdzie jesteśmy dzisiaj, to dwa zupełnie różne światy.
Dopiero z perspektyw czasu widzę, jak wielu problemom trzeba było stawić czoła. Z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że mamy solidne fundamenty pod sukcesy Widzewa i wiem, że konsekwentna realizacja postawionych zadań doprowadziłaby nas do sukcesów sportowych, co zawsze było głównym celem. Zresztą sama transakcja, czy wypowiedzi Roberta Dobrzyckiego są tego dowodem. Realizacja pewnych etapów jest niezbędna, by móc przejść do kolejnych.
Jednym z takich etapów jest budowa ośrodka treningowego Widzewa.
– Za dojściem do tego etapu stała olbrzymia praca całego zespołu projektowego, aby przygotować dobrze cały proces i spełnić wymogi formalne. To kolejny milowy krok, choć przed klubem ciągle duża praca. Strategicznie, polepszenie bazy treningowej to niezbędny krok, abyśmy w sposób trwały mogli konkurować z innymi.
Jak się panu oglądało ostatnie mecze Widzewa – już w innej roli?
– Nie ma tu fundamentalnie wielkiej zmiany. Niezależnie od roli, tak samo irytowało mnie to, jak wdaliśmy się w kopaninę w meczu z Koroną. Ale na pewno mam teraz większy dystans i nareszcie po nieudanym meczu, jak każdy kibic, mogę sobie też ponarzekać na działaczy (śmiech).
Za co teraz odpowiada pan w Widzewie?
– Jestem akcjonariuszem mniejszościowym i będę na bazie ustaleń wiceprzewodniczącym rady nadzorczej. Nie wiąże się to z żadnym zakresem odpowiedzialności i również moja rola reprezentacyjna będzie znacznie mniejsza. Zgodnie z ustaleniami całość decyzyjności operacyjnej jest w gestii akcjonariusza większościowego, przy oczywiście kluczowej operacyjnej roli zarządu. Zaplanowane zmiany z statucie, jak usunięcie zgody rady przy zaciąganiu istotnych zobowiązań, jeszcze to wzmocnią i usprawnią proces transferowy.
Będzie miał pan trochę więcej wolnego czasu?
– Nie nudzę się zawodowo, wiec mój kalendarz na pewno szybko się wypełni. Ale w końcu będę miał trochę więcej czasu dla rodziny.
Jak się układa współpraca z Robertem Dobrzyckim?
– Do tej pory bardzo dobrze. Poznaliśmy się już w roku 2017 i nie mogę narzekać na wzajemną komunikację. W negocjacjach kwestie biznesowe zamykaliśmy bardzo szybko i nie stanowiły one szczególnych problemów rzutujących na przyszłość.
Czy widzi pan przyszłość Widzewa w kolorowych barwach?
– Jako kibic – nieustannie. Ale znając też klub od podszewki, jestem przekonany, że konsekwentna realizacja przyjętych działań i przygotowanej strategii rozwoju doprowadziłaby nas do pucharów. Mamy dobre fundamenty, a do tego dochodzą teraz zwiększone środki finansowe, które wyrównują szanse w relacji do innych bogatszych klubów. Choć nie zapominajmy też o jednym. W inwestycjach jest pojęcie zwrot-ryzyko. Często szansa na większy zwrot oznacza akceptację wyższego ryzyka. I musimy o tym pamiętać też w piłce – większe środki i nakłady na drużynę zwiększają szanse na sukces sportowy, ale w wypadku niepowodzenia, czy złej struktury finansowania mogą stanowić większe ryzyko dla klubu niż systematyczny rozwój.
Czy stworzenie jednego z najlepszych zespołów w Polsce będzie takie proste, jak życzyliby sobie tego kibice?
– To nigdy nie jest proste, boisko czasami brutalnie weryfikuje okienko transferowe. Budowa spójnej drużyny, mającej walczyć o trofea, zawsze zabiera trochę czasu. Ważne, aby nie wpaść w presję budowy drużyny na tu i teraz, biorąc zawodników pod kibiców – czyli z nazwiskami i dobrą przeszłością, ale mających najlepsze lata za sobą i niekoniecznie pasujących motorycznie i charakterologicznie do Widzewa.