Kibicem piłkarskim jestem od zawsze, zawodowo zajmowałem się łódzkimi drużynami prawie 30 lat. Przeżyłem kilkudziesięciu trenerów, ale pierwszy raz zetknąłem się z takim, który po porażkach mówi, że to jego wina…
“Mam żal do siebie, że nie potrafiliśmy być konsekwentni po zdobytej bramce” – tak Daniel Myśliwiec, trener Widzewa, skomentował przegraną z Pogonią Szczecin. Trzecią przegraną z kolei, która mocno skomplikowała sytuację walczącej o utrzymanie drużyny. Nad strefą spadkową zostały tylko cztery punkty przewagi, a zajmująca 16. miejsce Cracovia ma jeden mecz rozegrany mniej. A wiosna w ostatnich sezonach nie jest dobrym czasem dla widzewiaków…
Wracam jednak do szkoleniowca, z którym mam problem. Pierwszy raz widzę kogoś, kto w każdej wypowiedzi po niepowodzeniu podkreśla, że to on jest winny. Zastanawiam się, ile w tym jest szczerości, a ile próby zdejmowania presji z zawodników. Jeśli to drugie, to wyniki pokazują, że metoda jest nieskuteczna, przynajmniej na razie.
Przyznam, że czegoś takiego nie pamiętam. Gdy zaczynałem pisać o sporcie, Widzew prowadził Władysław Żmuda. Człowiek wielkiej wiedzy i kultury. Ale nigdy nie przyznał na konferencji, że z czymś się pomylił, nawet po sławetnym laniu we Frankfurcie. Franciszek Smuda bronił swoich piłkarzy jak ojciec dzieci, atakując, często niewybrednie, krytyków, jednak ani razu nie próbował się obwiniać. Orest Lenczyk tłumaczył przegrane w sposób skomplikowany, Marek Dziuba – był przyjacielem drużyny, zmarły niedawno Wojciech Łazarek obwiniał najbardziej doświadczonych. Dariusz Wdowczyk nie oszczędzał swoich podopiecznych w szatni, ale ani on, ani Czesław Michniewicz nie uprawiali samobiczowania. Podobnie zachowywali się Michał Probierz czy Stefan Majewski.
Psychologiem nie jestem, ale skoro tak wielu utytułowanych szkoleniowców zachowywało się inaczej niż obecny, to zastanawiam się, czy to dobra metoda.
Nie mam zamiaru atakować Myśliwca, bo na obiektywną ocenę jego pracy jest za wcześnie. Przejął gotową drużynę, na budowanie której nie miał wpływu. Na dodatek nie sprzyjał mu los, bo niemal co mecz tracił podstawowych graczy. Musiał więc łatać, sztukować, kombinować. Kilka razy się udało, ale – paradoksalnie – po największym sukcesie, jakim było pokonanie Lecha, przyszedł duży kryzys z trzema kolejnymi ligowymi porażkami.
Dlatego coraz częściej mam wrażenie, że ostentacyjne obwinianie się za niepowodzenia może być odbierane jako oznaka słabości. A znając mentalność piłkarzy, obawiam się, że może to przynieść odwrotny skutek, czyli szukanie alibi dla słabszej postawy. Obym się mylił…
Ps. Szukając analogii, przypomniałem sobie kilku podobnie zachowujących się trenerów w siatkówce. Żaden nie odniósł sukcesu.