Wojciech Pawłowski szturmem przebił się do pierwszego składu Widzewa i ani myśli o tym, by po wznowieniu rozgrywek oddać wywalczone miejsce w bramce. 27-letni piłkarz w krótkiej rozmowie z Łódzkim Sportem opowiedział o ciężkiej pracy w czasie kwarantanny, tęsknocie za murawą oraz akcji „Giniemy dla życia”.
Bartosz Jankowski (Łódzki Sport): Kto jest teraz bramkarzem numer 1 w Widzewie?
Wojciech Pawłowski (Widzew Łódź): Już wkrótce się przekonamy. Była przerwa, więc właściwie zaczynamy od nowa. Ale w mojej opinii nie wydarzyło się nic, co miałoby odsunąć mnie od składu, więc spodziewam się, że raczej wkrótce wybiegnę na murawę. Ale jeśli trener zdecyduje inaczej – będę na treningach walczyć o swoje. Widzew to klasowa drużyna, musi mieć szeroką i kompetentną kadrę. Kto by nie stał między słupkami, cel się nie zmienia. Walczymy o 1.Ligę.
Opowiedz trochę o kulisach akcji „Giniemy dla życia”. Skąd pomysł, ile udało się zebrać, itp.
Chciałem pomóc w miarę moich skromnych możliwości. Pomyślałem sobie, że charytatywny mecz w Counter Strike’a, rozegrany ze znanymi polskimi piłkarzami, powinien wzbudzić trochę zainteresowania. Wprawdzie był to już moment, kiedy ludzie byli zmęczeni wszechobecnymi zbiórkami, ale skrzyknęliśmy się, postrzelaliśmy w CS-ie i udało się zebrać 21 tysięcy złotych. Było trochę problemów, by wyegzekwować te pieniądze od Zrzutki, bo procedura jest dość skomplikowana, a ja nigdy czegoś takiego nie robiłem, ale w końcu się udało i w czwartek przekazaliśmy pieniądze Stowarzyszeniu Roty Marszu Niepodległości, które w ramach akcji #dajemyoddech zbiera pieniądze na respiratory i inny specjalistyczny sprzęt przydatny do leczenia COVID-19 i innych chorób oddechowych.
Ćwiczyłeś też trochę w FIFĘ?
Trochę tak, ale generalnie nudzi mnie ta gra. Jak ktoś sobie wyrobi pewną zręczność palców, to cała zabawa sprowadza się do tego, ile goli zaaplikujemy przeciwnikowi. Ile można grać w to samo? Fajnie jest się pobawić, lubię czasem odpalić meczyk, ale z prawdziwą piłką ma to niewiele wspólnego.
Jak wyglądały Twoje dwa ostatnie miesiące?
Spędziłem je z rodziną. To był tak naprawdę test profesjonalizmu. W domowych warunkach ciężko o dyscyplinę. Ale udało się. Nie odpuściłem ani jednego treningu rozpisanego przez trenerów. Nie ma tu za bardzo o czym mówić. Cieszę się, że to już za mną.
Czego Ci najbardziej brakowało podczas kwarantanny?
Murawy. Trenuje się po to, żeby grać. Trening dla treningu jest dla zapaleńców. Ja poddaję moje ciało ekstremalnym obciążeniom po to, by potem mi odpłaciło na boisku. Bym był szybszy, skoczniejszy i silniejszy od rywala. Kiedy nie ma gry, motywacja spada. Ciało zaczyna boleć, chęci zaczynają gasnąć. Gdyby nie to, że moja kariera i życie w ogóle potoczyło się tak, jak się potoczyło, nie wiem, czy dałbym radę. Ale odrobiłem lekcje z poprzednich lat. Dziś wiem już, że odpocznę dopiero po karierze. Póki ona trwa, póty będę w gazie. Bez względu na to, czy mamy izolację czy nie.
Czy w ogóle wychodziłeś na dwór przez ostatnie dwa tygodnie przed wznowieniem treningów?
Tylko sporadycznie. Mam w domu żonę i małe dziecko. Zakupy więc trzeba było robić. Pies też się sam nie „odspaceruje”, a tłumaczeń o epidemii po prostu nie przyjmie. Poza tym trzeba było pobiegać. Ale generalnie starałem się być w domu. To też kwestia profesjonalizmu. Im więcej człowiek wychodzi, tym większa szansa, że coś złapie. Nie wnikam w to czy epidemia jest przereklamowana, czy wprost przeciwnie. Mam zalecenia od trenerów i je realizuję.
Czy zdążysz wrócić do formy sprzed przerwy na pierwszy mecz?
Od roku pracuję z Widzewem nad ukształtowaniem i utrwaleniem formy. To jest długotrwały proces, ale i trudny do odwrócenia. Piłkarze ze światowego topu, gdy już osiągną swój własny szczyt możliwości, zwykle utrzymują się na nim przez kilka lat. Dlatego robię swoje i nie przejmuję się żadnymi przerwami. Jestem cały czas w takiej samej formie jak wcześniej, a może nawet trochę wyższej, bo przecież każdego dnia pracuję nad różnymi elementami. W każdym razie bez kłopotu mógłbym wejść do bramki nawet dziś.
fot. Marian Zubrzycki