Do Olsztyna na mecz Widzewa ze Stomilem miałem jechać z moim współkomentatorem Marcinem, lecz wieczorem zadzwoniła Paula- reporterka, mieszkająca w sąsiednim bloku w Warszawie.
– Jak chcesz, możesz jechać ze mną, właśnie dziś odebrałam nowy dyliżans- toyotkę, co prawda nie umiem jej odpalać jeszcze i czasem wrzucam niechcący wsteczny, ale damy radę. Umiem jeździć – zachichotała.
Jako że lubię jej poczucie humoru, a i perspektywa dłuższego o godzinę snu zrobiła swoje, zgodziłem się.
Ruszyliśmy skoro świt. Zima pomimo wiosny, kilka stopni na minusie, padający śnieg. Wszystko było dobrze, dopóki nie zatrzymaliśmy się na stacji paliw. Po zatankowaniu wsiadamy do auta, Paula naciska guzik start, cisza. Spojrzeliśmy na siebie.
– A jak nie odpali i nie dojedziemy?– słyszę w jej głosie nutki paniki.
– Spokojnie, pani woźnico, konie zawsze słuchają szefa – zaśmiałem się- trzymasz nogę na hamulcu?
– No tak.
– Naciskaj – światła tablicy rozdzielczej rozbłysły, dalej cisza.
– Trzymasz hamulec?
– Tak.
– Naciskaj jeszcze raz – światła zgasły.
– Kurcze, nie dojedziemy – głos jej drży.
Tym razem ja wcisnąłem start, światełka świecą, ciągle cisza.
– Naciśnij gaz – poleciłem, auto wystrzeliło jak z procy kilka metrów do przodu.
– Jiiihaaahaaaa – zarżała jak koń i wcisnęła hamulec.
– Startuje z elektryka proszę pani, dlatego tak cicho.
– Co wlałaś do baku? – spytałem unosząc jedną brew
– Bo jak ćwiknę batem, to przestaniesz głupio pytać.
Stadion w Olsztynie przywitał nas tym czym wita nas od trzydziestu lat, odrapanymi ścianami, zrujnowanymi trzema trybunami i naszym niebieskim, trzepoczącym na wietrze namiotem bez przedniej ściany – stanowiskiem komentatorskim. Istny Dziki Zachód na wschodzie Polski.
Śnieg dalej sypał – języki nam zdrętwieją, będziemy szczękać zębami – pomyślałem.
– Nie będzie tak źle- chłopaki z obsługi wskazali długą, srebrną rurę, której jeden koniec ginął w naszym namiocie, a do drugiego przykleiła się odrapana maszyneria z wielkim zbiornikiem na paliwo – będziecie mieli jak w saunie, do gaci się porozbieracie.
Nie uwierzyłem.
Zaczął się mecz, wprowadzenie, składy, wywiady. Niespodziewana zmiana w pierwszej jedenastce wymuszona kontuzją. Nagle w słuchawkach coś chrobocze i rozlega się głośny warkot. Odpalili maszynerię, z rury buchnął kłąb czarnego, cuchnącego dymu zasłaniając nam boisko. Zrobiło się potwornie gorąco. Momentalnie zaczęło mnie drapać w gardle, smród mącił w głowie. Zrobiłem kilka kroków do przodu, by zaczerpnąć świeżego powietrza, słyszę kaszel Fedzia. Kabel słuchawek okazuje się za krótki, do swobodnego wdechu brakuje mi jakiegoś metra. Zdejmuję słuchawki, wystawiam głowę za namiot, nabieram powietrza i nie mogę powstrzymać śmiechu. Marcin patrzy na mnie wytrzeszczonymi oczami, widzę go za mgłą.
Wracam, zakładam słuchawki. Z ulgą słyszę, że maszyneria się wyłączyła. Zapada cisza, robi się coraz zimniej, zaczyna padać śnieg z deszczem, wiatr wpycha krople prosto w kamery i nam w twarz. Mecz na szczęście lepszy od poprzedniego z Chrobrym. Zapinam kurtkę, Widzew przeważa coraz bardziej, osaczył Stomil jak doświadczony kowboj stado krów – myślę.
Ponownie słyszę warkot i czarna, gorąca chmura otula nas swoim smrodem. Fedziowi zlewają się piłkarze, myli Łuczaka z Kuświkiem, Skrzypczak – zawodnik Stomilu, wyskakuje z kapci – gubi dwa buty jednocześnie. Zastanawiam się, czy mam już halucynacje, czy to dzieje się naprawdę.
Maszyna cichnie na dwie minuty, potem cykl powtarza się już do końca meczu.
Widzew zdobywa gola. Nie jestem do końca pewny swojego odbioru tego meczu, więc podsumowanie zostawiam Marcinowi.
Po końcowym gwizdku mówię do Pauli:
– Czuję się jak koń po westernie.
– To samo mówiłam w domu wiesz, a córka do mnie: mamo co to jest western? Teraz już wiem, jak jej to wyjaśnić – zaśmiewa się w głos. My są kowboje. Od dziś mów do mnie szeryfie.