Łódź się rozwija i pięknieje, ale nie ma co ukrywać, że w ostatnich latach straciła trochę na znaczeniu nie tylko na demograficznej mapie Polski – spadając pod względem wielkości populacji z drugiego na czwarte miejsce – ale i tej piłkarskiej. Dzisiejsza młodzież końcówkę lat 90-tych zna z opowieści starszych kibiców, a było wtedy naprawdę pięknie:
Sezon 1995/96 – mistrzem Widzew, bez choćby jednej porażki.
Sezon 1996/97 – mistrzem Widzew.
Sezon 1997/98 – mistrzem ŁKS.
Sezon 1998/99 – mistrzem Wisła, z dużą przewagą, ale ze względu na karę dla krakowian w eliminacjach Ligi Mistrzów grał wicemistrz, a tym był Widzew.
W tym roku w Łodzi znów zabrzmiał hymn Champions League, ale tylko dzięki Dynamu Kijów, które o awans do elity walczyło przy al. Unii. Na kolejne wykonanie koronacyjnego hymnu Georga Haendla (a właściwie skomponowanej przez Tony’ego Brittena adaptacji) będziemy pewnie długo czekać, ale po wielu chudych latach ten sezon daje nadzieję, że łódzki futbol wstanie z kolan. Rywalizacja jest zawsze motorem postępu.
Na należne sobie miejsce w wielkim stylu wraca Widzew, a i ŁKS pokazuje, że nie zamierza tylko się przyglądać, co robi rywal zza miedzy. Na stadionie im. Władysława Króla znacznie łatwiej wprawdzie znaleźć wolne miejsca niż na obiekcie we wschodniej części Łodzi, ale 7000 regularnie chodzących na mecze widzów to solidna baza, z której można odbijać się w stronę Ekstraklasy. Derby Łodzi na najwyższym poziomie byłyby czymś, na co czekają kibice w całym kraju, a także sama liga, której blasku dodaje każdy klasyk. A mecz Widzewa z ŁKS klasykiem jest na pewno. Owszem, wiele razy zdarzało się, że walka spychała w nim na dalszy plan umiejętności czysto piłkarskie, ale mam głębokie przekonanie, że jeśli w przyszłym sezonie znów doszłoby do derbów Łodzi, piłkarze z włókienniczego niegdyś miasta pokazaliby efektowny, radosny futbol. Trenerzy Janusz Niedźwiedź i Kazimierz Moskal wiedzą, jak nastawić swoje zespoły, by te grały nie tylko skutecznie, ale i efektownie.
Wielu kibiców z Warszawy, Poznania i Krakowa nie ukrywało nawet, że mimo swojej, nazwijmy to delikatnie, antypatii do Widzewa, bardzo chcieli, by ten wrócił do Ekstraklasy. By znów się z nim zmierzyć, znów móc pokazać swoją wyższość i świętować w sektorze gości przy trybunach wypełnionych ludźmi w czerwonych barwach. Tak samo uważam, że każdy prawdziwy kibic z Łodzi powinien trzymać teraz kciuki za ŁKS, by ten awansował i by znów lokalny rywale mogli stanąć przeciwko sobie. Z takimi derbami i taką atmosferą na dwóch pięknych stadionach Łódź może znów powalczyć o miano piłkarskiej stolicy kraju. Rywalizacja dwóch klubów może tylko je napędzać.
Młodsi nie pamiętają też czasów, które nastąpiły na początku na początku naszego wieku, gdy w ówczesnej I lidze, najwyższej wtedy, grały nawet cztery zespoły z Łódzkiego, bo przecież poważne aspiracje starały się zgłaszać GKS Bełchatów (jeden punkt i jeden malutki krok od mistrzostwa w sezonie 2006/2007) i RKS Radomsko, zwany czasem EldoRado-mskiem, ze względy na wysokie kontrakty grających tam wtedy Adama Matyska, Sławomira Wojciechowskiego, Olgierda Moskalewicza czy Igora Sypniewskiego, który na treningi dojeżdzał jaguarem właściciela, Tadeusza Dąbrowskiego. To były też lata, gdy do ligowej elity dobijała się sponsorowana przez potężnego producenta płytek Ceramika Opoczno, więc kibice w Łódzkiem dobrej piłki pod bokiem mieli pod dostatkiem. Aż nastały czasy chude, a potem jeszcze chudsze. Dzisiejszy ligowy ranking drużyn z województwa jest zwyczajnie smutny, tak mało drużyn gra na poziomie zbliżonym choćby do tego z początku XXI wieku.
Widzew przetrwał i odrodził się za sprawą swoich kibiców, o których znów mówi cała Polska, ŁKS egzystował raz gorzej, raz trochę lepiej. Ale oba kluby idą teraz w górę. Minęły lata od mistrzowskich tytułów, zmienił się wiek, ale pasja została. Marzy mi się jednak – bardzo nierealnie, mam tego świadomość – by zmieniała się przy tym mentalność, gdy dochodzi do rywalizacji z lokalnym rywalem. By kibic, który kupi choćby rozprowadzaną teraz z myślą o wsparciu Muzeum Widzewa koszulkę retro, mógł wyjść w niej na imprezę w mieście, by nikogo nie dziwił w pubie człowiek w koszulce ŁKS.
Mam na Twitterze kilku fanów, którzy z lubością, od wielu już lat, przesyłają mi każdą informację o zamieszkach na stadionach zachodniej Europy z niezmiennym dopiskiem: „@ZelekZyzynski, na zachodzie sobie poradzili?”, jestem więc na bieżąco z bijatykami na obiektach sportowych i w ich okolicach podczas mniejszych lub większych wydarzeń piłkarskich. Domyślam się, jak wielu prowodyrom udaje się kary uniknąć, ale mam wrażenie, że i tak trudniej tam o bezkarność niż w naszym kraju. Pewien natomiast jestem, że w Londynie założenie koszulki Arsenalu na wieczorne wyjście nie wiąże się ze strachem, czy uda się w niej wrócić do domu. Strachem nie napawa także ubranie się w koszulkę Interu lub AC Milan w podzielonym przecież kibicowsko Mediolanie. Akty agresji w sytuacjach z meczem nie związanych, dalej od stadionu, są jednak w krajach zachodnich znacznie rzadsze niż u nas, gdzie nawet ktoś idący Piotrkowską w koszulce Widzewa lub ŁKS nie czuje się komfortowo (pod warunkiem, że nie jest nieświadomym niebezpieczeństwa turystą, który wspomniany gadżet kupił na pamiątkę wizyty w Łodzi).
Nie wymagam i nie mam nawet cienia nadziei, że przyjdzie moment, w którym kibice obu drużyn chwycą się za ręce, jak Roger Federer i Rafael Nadal podczas ostatniego weekendu Szwajcara na kortach i ze łzami w oczach będą wspominać swoją rywalizację, doceniając się wzajemnie. Ale nie opuszcza mnie nadzieja, że dożyjemy pewnego rodzaju utopii – że wraz ze zmianą mentalności części kibiców dojdziemy do sytuacji, w której założenie koszulki klubu innego niż ten, z którym sympatyzuje idąca naprzeciwko grupka pobudzi ją jedynie do ostrych docinek lub żartów, zamiast wyzwalać agresję.
Tak, wiem, że mało realne. Ale nadzieję zawsze warto mieć. Bo przecież w to, że blisko półmetka sezonu oba łódzkie kluby będą na drugich miejscach w swoich ligach też mało kto wierzył, prawda?
Żelisław Żyżyński, Canal+Sport