Wydłuża się lista meczów, których Widzew nie musiał przegrać. Tak było z Pogonią Szczecin, Lechią Gdańsk i Legią Warszawa. Przy większym szczęściu, lepszej skuteczności i przede wszystkim większej koncentracji pod swoją bramką, można było te mecze zremisować. Ale punkty uciekły.
Tak samo było w niedzielne popołudnie w Poznaniu. Lech to nie jest już drużyna z początku sezonu, która przegrała trzy kolejne mecze na swoim stadionie. To już zespół, który seryjnie zwyciężą. Wygrana z Widzewem była trzecią kolejną wygraną podopiecznych Johna van den Broma.
Zastanawia taktyka na to spotkanie. Widzew, chociaż trener Janusz Niedźwiedź, wystawił z przodu trzech nominalnych środkowym napastników i jeszcze dorzucił w pomocy usposobionego bardzo ofensywnie (grywał już na lewym ataku) Juliusza Letniowskiego, to ofensywnie nie grał. Łodzianie cofnęli się do defensywy, pozwalali Lechowi rozgrywać piłkę, a sami czekali na okazje do kontr. Może to był dobry pomysł, bo pójście na wymianę ciosów z mistrzem, który wrócił do formy, mogło być samobójstwem. Tylko dlaczego w takim razie tak ofensywny skład?
– Widzew zaskoczył mnie grając głęboko. Zwykle grał wysokim pressingiem, dzisiaj było zupełni inaczej. Spodziewałem się, że pod tym względem będzie trudniej. Tymczasem kontrolowaliśmy mecz od samego początku do końca. To jedyne, co mnie tak tak naprawdę zaskoczyło – przyznał po meczu trener van den Brom. I my mamy te same przemyślenia.
CZYTAJ TEŻ: Co się stało Bartłomiejowi Pawłowskiemu?
– Straciliśmy dwa gole, jeden po drugim. Szkoda, bo dobrze się broniliśmy. Byliśmy głęboko cofnięci, ale Lech nie tworzył wielu sytuacji. A my się odgryzaliśmy. I mieliśmy 100-procentową okazję – mówił z kolei Mateusz Żyro i przyznał, że taki właśnie był plan na to spotkanie. – Mieliśmy odgryzać się kontrami. Lech lubi dominować, ale mówiliśmy, że mamy być zwarci i skoncentrowani, a sytuacje przyjdą i przyszły. Ale ich nie wykorzystaliśmy, ale Lech tak.
Wszystko co najgorsze dla Widzewa wydarzyło się po 80. minucie. Lech konsekwentnie parł do przodu, nie robił nerwowych ruchów, jakby czuł, że zaraz zada cios rywalowi. I tak się stało. Minęła chwila i było już po walce, bo fatalny błąd popełnił rezerwowy Patryk Lipski, który stracił piłkę. Poszła kontra i wynik podwyższył Mikael Ishak.
O wygranej przeciwnika w dużej mierze po raz kolejny zdecydowały umiejętności, wyższe od innych piłkarzy na boisku, piłkarzy. Tym razem Widzew skarcili Joao Amaral i Mikael Ishak właśnie. To gracze z wyższego poziomu w polskiej lidze. Tak jak Flavio Paixao z Lechii, czy Josue z Legii. To zawodnicy – jak mówił prezes Mateusz Dróżdż – z „magic touch”, zdolni przesądzać o wygranej swojej drużyny. W Widzewie takie błyski miewał w tym sezonie Bartłomiej Pawłowski, ale tym razem nie dał rady – brakowało mu ofensywnego wsparcia (nawet nie miał okazji), a potem biegał z urazem.
Łódzkiej drużynie znów brakowało niestety jakości. Było to widać gołym okiem. Odstają wyraźnie młodzieżowcy Łukasz Zjawiński i Jakub Sypek, a przecież muszą grać. Konkurencji nie mają żadnej i to jest najgorsze. A sprowadzić kogoś innego już nie można, bo okno się zamknęło. W Widzewie albo to przespali, albo po prostu popełnili błąd.
Kompletnie bez formy jest też Lipski, wcześniej bardzo słusznie zdejmowany przez trenera już w przerwach. Teraz wszedł i znów się nie popisał. Może powinien odpocząć, tak jak odpoczywa Bożidar Czorbadżijski?
Mimo przewagi jakościowej po stronie Lecha, Widzew mógł pokusić się o remis. Teoretycznie, przy odrobinie szczęścia. Może trochę zabrakło go Karolowi Danielakowi, który trafił w słupek. Ale czy Zjawińskiemu? Czy jemu nie zabrakło po prostu szybkości i umiejętności, a nie szczęścia?
Lech wygrał z Widzewem całkowicie zasłużenie. Punktów trzeba szukać gdzie indziej. Oby udało się już w piątek z Cracovią. Chociaż zespól trenera Jacka Zieliński pokonał właśnie wysoko Raków Częstochowa, czyli wicemistrza Polski. Z takim rywalem samo szczęście nie wystarczy, jednak większa jakość chyba będzie potrzebna.