Świat ma ponoć tyle barw, dlaczego więc ostatnio dla kibiców Widzewa zarezerwowano tylko czerń? Do żałoby (zbieżność nazwisk i sytuacji zupełnie przypadkowa) wprawdzie daleko, ale zaczyna robić się niebezpiecznie.
Jeden z wielbicieli drużyny pana D i N przekonywał mnie, że wszystko jest pod kontrolą i przebiega zgodnie ze scenariuszem, ale chyba pisał go Kubuś Fatalista i jego spełnienie grozi zawałami, a na koniec szczęśliwym zakończeniem. Według jego teorii zakończenie ligi dla czerwono-biało-czerwonych będzie dramatyczne, lecz szczęśliwe. Widzew utrzyma się w EX i tym większa będzie radość kibiców, którzy o trzecim miejscu po rundzie jesiennej dawno już zapomnieli.
Nastroje nam nieco podupadły i nie poprawi ich wyjazd w rodzinne strony Prezesa Mateusza Dróżdża. Tym bardziej, że były pracodawca wyżej wymienionego Zagłębie Lubin też musi martwić się o swój stołek i ligowy byt. Jednak bardzo łatwo z bytu można popaść w niebyt.
Zostawmy jednak grę słów tym, którzy się nią pasjonują, a martwmy się o los Ukochanej. W miłości, nawet tej przez małe „m” bywa różnie. Kocha się nie za sukcesy, lecz za sam fakt trwania niezmiennie obok. W tej miłości do czerwono-biało-czerwonych zaczynają mnie martwić drobne pęknięcia, które pojawiają się na nieskazitelnym obliczu.
Mieliśmy w ostatnich dniach obchody 40-lecia awansu Widzewa do półfinału Pucharu Europy. Nie będę zaprzeczał i potwierdzał, że nie wszystkim piłkarzom było po drodze z dawnymi kolegami. Nie będę robił wideł z igły, że jedna z gwiazd po przeczytaniu wspominek o sobie przestała składać autografy na pewnej publikacji mówiąc: „mogę się podpisywać na kartce papieru, na bilecie ale na tym dziele nigdy…”. Szkoda, że kontakt z klubem i kolegami stracili tak cenni dla kibiców i organizatorów zawodnicy jak: Piotr Romke, Krzysztof Kajrys, Zdzisław Rozborski czy Jacek Gierek. Życie jest jak ten francuski pociąg TGV – mknie jak szalone.
Martwiło mnie także to, że tak mało młodych ludzi było na otwarciu wystawy i spotkaniu z dawnymi gwiazdami. Byli tylko ludzie prawie mojego pokolenia. Większość z nich widziała te wspaniałe mecze z bliska. Może warto było wcześniej pokazać niezapomniane starcia w Naszej restauracji z udziałem dawnych gwiazd. Pod ręką są bowiem: Grębosz, Kamiński, Wraga, Młynarczyk, Gapiński czy Chodakowski.
Życie pokazuje, że młode pokolenie trzeba nieustannie karmić Historią, Euforią i Sukcesami. Nawet jeśli są one mocno odgrzewane. Ja tam mogę te chwile wspominać nieustannie. Wiem, wiem pewno się starzeję i staję się sentymentalny, ale mnie Widzewa nigdy dość. Z jedną adnotacją: tamtego Widzewa.
Ten obecny, mimo że tworzą go niezwykle sympatyczni, młodzi i utalentowani (zawsze będę miał taką nadzieję) ludzie, nie tworzy monolitu. Tylko nieliczni potrafią w decydujących momentach rzucić się rywalom do gardeł. A powinni wszyscy… jak jeden mąż, czy jedna żona. Z dwóch godnych siebie rywali wygrywa zawsze ten, który bardziej chce, któremu bardziej zależy. Zespół tworzy się w czasie burzy, a nie podczas sielanki.
Dawni widzewiacy mieli różne kłopoty ze sobą. Nie wszyscy na swój widok rzucali się sobie w ramiona. Nie brakowało starć wewnętrznych, w szatni używano różnych argumentów, nie tylko słownych, ale kiedy trzeba było wszyscy stawali w jednym rzędzie, twardo „po widzewsku ” bez problemów ścierali się prawie „na śmierć i życie”.
Opowiadał mi kiedyś Wielki Widzewiak – Zdzisław Kostrzewiński, że tak twardo grającego zespołu jak Widzew nie było w żadnej lidze. Od pierwszych minut Nasi rzucali się na rywali bez pardonu. Twardo, czasem nawet brutalnie pokazywali przeciwnikowi, kto tu rządzi. I nie było drużyny, która wytrzymała presje narzuconą przez podopiecznych Leszka Jezierskiego. Dareczku – mówił Zdzisław – uciekali z boiska po naszych wejściach aż na żużlową bieżnię. Kto nie zdążył, dostawał po nogach. Nie przez przypadek słyszałem jak upominany i straszony kartką przez sędziego Krzysztofa Czemarmazowicza inny Krzysztof – Surlit – zdenerwowany krzyczał: mogę dostać nawet i czerwoną, ale nie dam im żyć. I nie dawał.
Sportowa złość to podstawa zwycięstwa. Bez niej o sukces nie jest tak łatwo. Czasem zastanawiam się, czy nie za łatwo przebaczamy zdrady, niechęć, lenistwo czy zwykłe świństwo? To nie ma nic wspólnego z pamiętliwością i nienawiścią, ale coś w tym jest, że sportowi oszuści nadal istnieją w tak szlachetnej dziedzinie życia. Ze zdumieniem przeczytałem wypowiedź Prezesa Widzewa Mateusza Dróżdża zapewniającą kibiców, że choćby Janusz Niedźwiedź przegrał wszystkie mecze i tak będzie nadal szkoleniowcem Naszej drużyny. W grobie przewraca się Kazimierz Górski, który podsumował kiedyś jednego z trenerów młodego pokolenia: „kolego, to naprawdę sympatyczny trener, o dobrym warsztacie. Tylko jednego mu brakuje… WYNIKÓW”.
W mojej ocenie nie tylko z tego powinno się rozliczać szkoleniowców. Wielu znawców tego zawodu dodaje śpiesznie: z taktyki, umiejętności wprowadzania młodych zawodników do zespołu i – co bardzo ważne – z WYCHOWANIA. Po deklaracji prezesa M.D. przyznaję Panu Prezesowi nagrodę BZDURY ROKU i Puchar Pytii Delfickiej. Kapłanki z Delf, zwłaszcza wieszczki, zajmowały prestiżową pozycję w tym społeczeństwie. Wybierano je spośród mieszkanek Delf, a musiały być wstrzemięźliwe i mieć nieskazitelny charakter. Tego zainteresowanym życzę nieustannie.
Przypominam też, że po wyjazdowym meczu w Lubinie wybieramy się do Legnicy (tam powitać nas może urocza pani Pajączek). Z jednym muszą się pogodzić Wielcy Prezesi. Oni mogą w każdej chwili odejść, a WIDZEW zostanie! Niezmiennie, jak od wielu lat.
Dariusz Postolski, dziennikarz, komentator sportowy, ekspert Radia Łódź